Potrzeba nowego modelu integracji wobec wyzwań XXI wieku.

Zapaść ekonomiczna, pikująca demografia, wojna u bram - za które drzwi Europy nie zajrzymy, zazwyczaj czeka nas ponury obraz piętrzących się problemów. Politycy oraz ekonomiści zastanawiają się chóralnie jak Europę ożywić, jakie działania podjąć by zatrzymać negatywne trendy wystarczająco szybko, aby nie doprowadziły one do kryzysów, które wstrząsną całym konceptem Unii Europejskiej, wraz z powrotem skrajnych nacjonalizmów. Swój raport przedstawił m.in. Mario Draghi, a jeszcze wcześniej inny Włoch - Enrico Letta.

Oba te spojrzenia, jak również zdecydowana większość analiz, przyjmuje horyzont ostatnich kilku, lub kilkunastu lat i skupia się na konkretnych dyrektywach, legislacjach, czy rekomendacjach ekonomicznych. To oczywiście zasadne podejście, jednak jak pokazuje historia Unii - niewystarczające, bowiem zwykle te raporty nie mają potem realnego przełożenia na rzeczywistość, lub są nieefektywnie wdrażane. A co jeśli nieefektywność Unii Europejskiej swoje źródło ma niekoniecznie w wybranej polityce lub agendzie Brukseli, ale jest wynikiem złego zrozumienia europejskiego, całościowego wysiłku zjednoczeniowego, opartego na życzeniach, zamiast na zastanej rzeczywistości?

Spojrzenie na Unię Europejską jako efekt procesu ewolucji społeczeństw pozwala nam przyjąć nieco inną perspektywę. Z niej wynikają odmienne, często niepopularne, wnioski. Jeśli początkowe założenia opierają się na błędnie rozumianych fundamentach, cała budowla zaczyna się chwiać.

Jakie błędy popełniła Unia Europejska, dlaczego Europa porzuciła swój główny bodziec rozwojowy i czym jest Unia Koalicji? O tym w dzisiejszym materiale. Zapraszam na Raport Lat Dwudziestych.

Zaufanie najważniejszą walutą

Od grupek zbieraczy i łowców. Przez plemiona, pierwsze wioski oraz miasta. Księstwa, królestwa, czy imperia, aż po państwa narodowe i organizacje ponadnarodowe. Formowanie się dużych struktur społecznych tworzonych przez ludzi trwa nieprzerwanie od tysięcy, czy wręcz dziesiątek tysięcy lat. Ta społeczna ewolucja nierozerwalnie związana jest z postępem cywilizacyjnym ludzkości jako całości.

Początkowo, w ciężkich warunkach niedoboru pożywienia i wiecznego poczucia zagrożenia, mogliśmy ufać jedynie swoim najbliższym, a spotkanie z wrogą grupą mogło skończyć się dla obu tragicznie. Jednak wraz z postępem technologicznym, zaufanie między ludźmi rozszerzało swój zasięg, pozwalając kształtować coraz bardziej złożone struktury społeczne. Ludzie dostrzegali pozytywy z formowania się w coraz większe grupy. Dzięki specjalizacji rosła efektywność, pomagał również handel barterowy, czy w późnejszym okresie, oparty o cenny kruszec.

Wrogość, konflikty i wojny nie zginęły, jednak ich charakterystyka, podobnie do samych społeczeństw - zmieniała się. Zamiast liczniejszych, ale mniejszych starć, dochodziło do nich rzadziej, ale stopniowo ich skala rosła. Podczas tych bitew i wojen, ludzie strzegli lub próbowali rozszerzyć zasięg panowania “swojego świata” - kultury, języka, czy zasobów. Ostatnie 1000 lat, szczególnie w Europie, można określić jako jedną, wielką, ewolucyjną arenę walki, o to która struktura społeczna powinna górować nad resztą.

Ten “wyścig zbrojeń” był bardzo intensywny, brutalny ale zarazem także owocny, bowiem zmuszał społeczeństwa do ciągłej adaptacji. Inaczej czekała je śmierć i zapomnienie w odmętach historii. W Europie, w ostatnim milenium, ta rywalizacja była szczególnie krwiożercza. Wymuszała ciągłą innowacyjność, zmuszała do podejmowania ryzyka, prowadziła do zderzenia pomysłów. Te lepsze pozostawały, następnie przejmowane przez konkurencję, która często je ulepszała.

Setki lat takich zmagań, w dość hermetycznym środowisku, na niewielkim skrawku terenu, sprawiły że gdy Europa, w wyniku wielkich odkryć geograficznych, w końcu mocniej otworzyła się na świat, natychmiast rozpoczęła ekspansję. Zrobiła to na drodze jedynego znanego ewolucji procesu tj. eliminacji słabszych systemów. Rozpoczął się podbój, który łatwiej odbywał się w miejscach, które cywilizacyjnie były dużo słabsze np. Ameryki. Jednak, z czasem jego ofiarą padły nawet tak potężne ośrodki, jak XIX wieczne Chiny.

Każdy system ma jednak to do siebie, że zawsze dąży do równowagi. Europejski potwór rósł - demograficznie, militarnie, technologicznie, ideologicznie. I gdy postęp w tych obszarach osiągnął szczytowy pułap, pułap w którym społeczeństwa były zdolne wystawiać milionowe armie, uzbrojone w broń pozwalającą zgładzać setki osób w ułamku sekundy, to wówczas ten europejski potwór zjadł sam siebie. Podczas dwóch wojen XX wieku Europa dokonała samozagłady.

Wcześniej jednak wysłała pokaźną kolonię do innego świata, niczym współczesny SpaceX chcący tworzyć kolonie na Marsie. Europejscy kolonizatorzy w Ameryce Północnej zaczęli budować społeczeństwo zgodnie z wiedzą nabytą przez więki postępu, jednocześnie nie mając w okolicy realnej żadnej konkurencji (oprócz innych europejskich kolonizatorów). Oczywiście byli rdzenni mieszkańcy, ale tych momentalnie zabiły nieznane im choroby, a ci którzy się ostali byli na innym poziomie cywilizacyjnym.

Młode państwo amerykańskie początkowo było znacznie słabsze od “europejskiej macierzy”. Jednak mając dostęp do nieprzebranych zasobów fizycznych nowego świata; a także wiedzy, która ciągle napływała z Europy w postaci imigrantów oraz względnego spokoju geopolitycznego - Stany Zjednoczone rosły błyskawicznie. A gdy Europa dokonała wspomnianej dekapitacji, Stany były gotowe przejąć od niej światową palmę pierwszeństwa i nie oddać jej aż do dziś. Bez zaskoczenia okazało się, że znacznie łatwiej jest zbudować coś niemal od zera, niczym na czystym płótnie, zamiast próbować łatać dziury, które są nie do zszycia.

Determiniści ewolucyjni mogliby rzec, że Europa niejako musiała dokonać samozagłady. Zapewne taka pełna pewność jest nieuzasadniona, jednak faktem jest, że Stary Kontynent pod koniec XIX i początek XX wieku wręcz buzował. Era państw narodowych jeszcze bardziej przyspieszyła postęp, rozwijały się technologie militarne, wraz ideologiami żerującymi na trupach przegranych postępu cywilizacyjnego. Europejski kocioł buzował przez setki lat, aż wykipiał.

Nowy świat

8 maja 1945 roku, gdy Europa kończyła drugą wielką wojnę na swoim terytorium w zaledwie trzy dekady, ten kapitał, który Stary Kontynent budował przez lata całkiem nie zniknął, ale świat był już inny. Procesy globalizacyjne zmieniły układ sił. Nagle Europejczycy znaleźli się w kleszczach wielkiej gry mocarstw, na którą nie mieli zasadniczo żadnego wpływu. Niemniej więzy kulturowe i co za tym idzie strategiczne dawnego kolonizatora z kolonizowanym tj. Europy z USA oraz fundementy postępu, które budowane były przez całe wieki, sprawiły że Europa - a właściwie pozostający w orbicie Amerykanów zachód kontynentu - szybko podźwigała się z klęski pierwszej połowy XX w.

Podźwignęła się do tego stopnia, że zbiorczy Produkt Krajowy Brutto kolektywu europejskich państw z czasem przebił poziom największego ówczesnego mocarstwa - USA. W tym samym czasie wzrastała również idea integracji państw europejskich. Europejczycy patrząc wstecz, choć przede wszystkim na horror dwóch niedawnych wojen, ze wsparciem Amerykanów postanowili szukać dróg porozumienia i współpracy, zamiast konfliktu, wojen i upadku. Pojawiła się Europejska Wspólnota Węgla i Stali, później Europejska Wspólnota Gospodarcza i Europejska Wspólnota Energii Atomowej, które następnie ewoluowały we Wspólnoty Europejskie i następnie Unię Europejską.

Nieco upraszczając można powiedzieć że ewolucja społeczna niejako wymusiła na Europejczykach większą integrację i poziom zaufania, bowiem jego brak skutkował największą globalną katastrofą ostatnich dwustu lat. Pomysł wzbudzał zachwyt i nadzieję w Europejczykach. Wydawało się, że znaleźli w końcu Świętego Graala - drogę pogodzenia różnic kulturowych, językowych, czy rozwojowych, ze wspólnym dążeniem do bogacenia się i poprawy własnych warunków bytowych.

Patrząc z boku szło świetnie. Oczywiście niesnaski pozostawały, ale proces integracyjny postępował, a społeczeństwa były zachwycone wizją wspólnej i silnej Europy. Ten optymizm sprawiał, że jeszcze w latach 2004, 2007 i 2013 do UE dołączyło łącznie 13 krajów - czyli niemal połowa z obecnych 27 państw. W całości były to kraje na dorobku, marzące o poziomie życia zachodnich odpowiedników, natomiast Zachód zyskiwał nowe bodźce dla rozwoju własnych gospodarek.

Dlaczego zatem u zarania roku 2025, Unia jest dzisiaj w tak złej kondycji, pogrążona w morzu problemów, o których bardzo szczegółowo opowiadaliśmy w odcinku “Unia może zginąć, jeśli się nie zreformuje”. Posłuchajmy wstępu do tego materiału:

“Nasz poprzedni model rozwojowy się skończył. Nadmiernie regulujemy i niedoinwestowujemy. W ciągu dwóch, trzech lat, jeśli będziemy podążać za naszym klasycznym planem, wypadniemy z rynku [...] Mario Draghi właśnie opublikował raport, i jego ton wydać się może bardzo pesymistyczny. Unia może umrzeć i jesteśmy o krok od bardzo ważnego momentu. Myślę, że to prawda” – oznajmił 3 października podczas konferencji Berlin Global Dialogue Emmanuel Macron.”

“Ewolucyjna perspektywa”, którą przyjęliśmy w tym odcinku nie jest przypadkowa. Czasem by zlokalizować źródło jakiegoś problemu, czy nieefektywności warto oddalić się nieco od bieżących bolączek i spojrzeć z perspektywy lotu ptaka.

Gdy potraktujemy Europę jako całość, można zauważyć, że kontynent jako system złożony, jest w stałym procesie ewolucji. Jej trend wyraźnie pokazuje, że bariery między poszczególnymi strukturami społecznymi maleją. Od tysiecy lat organizujemy się w coraz większe grupy społeczne, większość z nas mówi po angielsku, znikają granice - fizyczne oraz niefizyczne, przepływ ludzi, pomysłów i idei jest dzisiaj na najwyższym poziomie w historii. Patrząc z tej perspektywy Europa jasno zmierza w stronę coraz większej integracji. To być może nie spodoba się osobom z poglądami “narodowymi”, ale istnieje duża szansa, że w wyniku tej integracji koncept państwa narodowego z czasem się zatrze.

Jednak na pociesznie dla tychże osób - na pewno nie stanie się to za ich życia. No właśnie - ewolucja ma to do siebie, że trwa…bardzo, bardzo długo. W przypadku ewolucji społeczeństw zmiany i tak następują relatywnie szybko, ale dalej mówimy o procesach trwających setki lat. Tymczasem Europa, a konkretnie jej dedycenci, chciała ten horyzont czasowy niejako zagiąć do raptem kilku dziesięcioleci. I tu tkwi jeden z największych kamieni, które wiszą na unijnej szyi, a którego niewielu europejskich decydentów chce dostrzegać i mówić o nim głośno. O czym mowa?

Po spojrzeniu na Europę przez pryzmat ewolucji, wniosek numer dwa, jest następujący: Europa to dalej zbiór narodów, wykutych przez setki lat na drodze wzajemnego konfliktu. Stary Kontynent wręcz kipi animozjami, których np. w Ameryce nie ma - bo (z małymi wyjątkami) nie było tysięcy wojen między wrogimi narodami, bitew, ściętych głów, eksterminacji, utrat niepodległości. Raptem kilkadziesiąt lat po finale tej krwawej historii Europy - dwóch wojna światowych, postanowiono przełożyć wajchę o 180 stopni i grać w rytm muzyki “kumbaya” i wiecznego pojednania. Ta “ucieczka do przodu” skazana była na niepowodzenie i było niemal pewne, że pierwsze głębsze problemy uwidocznią nieskuteczność tego podejścia.

Filary unijnego “snu” zaczęły się sypać jeszcze zanim Unia weszła w proces gwałtownego rozrostu terytorialnego. Już od początku lat 2000 było widoczne, że Europa przespała rewolucję cyfrową, oraz pokpiła inwestycje w najnowsze technologie, a z czasem było coraz jaśniejsze, że “stabilna architektura bezpieczeństwa” w zasadzie nie istnieje w słowniku europejskiej klasy politycznej. Europejczycy uwierzyli w koniec historii oraz “amerykańskiego policjanta”, który wszystkimi się zaopiekuje. Przy dobrej pogodzie (czytaj wzroście ekonomicznym) na wiele rzeczy można było przymknąć oko, jednak gdy zaczął padać deszcz “europejska solidarność” realnie przestawała się liczyć i każdy wracał do swojego obozowiska. Można, a wręcz trzeba powiedzieć, że interesy narodowe każdego z krajów Unii nigdy nie zniknęły, jedynie zostały nakryte “narracją wspólnotową”.

Czy nam się to podoba, czy nie - narody Europy dalej nie ufają sobie w stopniu wystarczającym, by formować federację na wzór Stanów Zjednoczonych. Obecny stopień ewolucji na to nie pozwala i silne pchanie w tym kierunku przynosi rezultaty odwrotne od oczekiwanych - rosną ugrupowania skrajne, które przejmują coraz większą część elektoratu. Wzrost zaufania (a do wzajemnego zaufania sprowadza się jednolity byt polityczny) trwa długo, a Europejczycy jeszcze niedawno podrzynali sobie gardła. Nadbudowy intytucji europejskich, zasilane armią urzędników, nie zastąpią zaufania nabywanego drogą naturalną.

Czy to oznacza to, że powołanie do życia Unii Europejskiej było błędem? Bynajmniej. Sam fakt szukania dróg porozumienia i zmniejszania barier jest zjawiskiem, które służy wszystkim europejskim narodom. Co im nie służy to próba zakrzywienia rzeczywistości, w postaci stworzenia złudzenia istnienia “jednolitego, unijnego interesu”, który da się wyłonić w każdej kwestii. Ten, owszem - czasami możemy znaleźć np. w postaci hasła budowania wspólnego dobrobytu, jednak wchodząc w większe szczegóły, nie da się go wypracować w sposób zunifikowany dla każdej możliwej kwestii - migracji, ekonomii, architektury bezpieczeństwa, podziału zysków itd.

Ta zmiana postrzegania może wydawać się jedynie korektą optyczną, jednakże w rzeczywistości prowadzi do rozbicia unijnego organizmu od środka. Unijna jedność traktowana jest bardzo selektywnie, i częściej, niż nie, traktowana jest jako wytrych do realizacji interesów narodowych danego kraju - najczęściej tych z największym wpływem wewnątrz wspólnoty. Niechlubną pozycję w tym miejscu zajmuje najpotężniejsze państwo Europy: Niemcy. Gazociągi Nord Stream budowane były zgodnie z agendą “poprawy bezpieczeństwa energetycznego Europy” oraz jako projekt “stricte biznesowy”, mimo płomiennych słów sprzeciwu wschodniej części unijnego kolektywu. Oczywiście realnie chodziło o poprawę konkurencyjności i przewag komperatywnych RFN względem reszty Europy, a cała reszta była wymyślona jedynie jako slogan reklamowy.

Gdy więc okazało się, że ”unijną jedność” można łamać w sprawach, które jak pokazała historia, prowadzą nawet do wojen zagrażających istnieniu państw członkowskich, staje się ona, niczym więcej jak wyświechtanym frazesem. Prowadzi to w konsekwencji do skutków odwrotnych od zamierzonych - Europa zamiast powiększać wewnętrzne zaufanie, ufa sobie mniej, niż gdyby nie wmawiala sobie że prowadzi politykę budowania jedności. Na tym przykładzie widać, że wspomniana “ucieczka do przodu”, ma dzisiaj swoje koszty. Realnie poziom wewnętrznego zaufania w Europie, jest dziś niższy, niż był 20 lat temu. Oczywiście, według realnej szkoly polityki - nie ma co niemieckich decydentów ganić za to, że starają się realizować niemiecki interes narodowy. Jednak, powstaje pytanie, czy w niemieckim interesie leży Europa słaba i rozbita, względem dwóch pozostałych potęg świata.

Dlatego, gdy unijni decydenci wzywają dzisiaj do wspólnej armii europejskiej, wspólnej autonomii bezpieczeństwa, wspólnej polityki migracyjnej itd. - z reguły są to pomysły z góry skazane na porażkę, bo państwa europejskie nie ufają sobie wystarczająco, często nadszarpując to zaufanie w imię “europejskich wartości”.

Nie było zatem zaskoczeniem to, że gdy Mario Draghi niedawno proponował wspólny dług unijny w wysokości 800 miliardów rocznie by napędzać innowacyjność, Christian Lindner (do niedawna minister finansów RFN) natychmiast powiedział, że nie ma na to zgody Niemiec. Gdy Francja wzywa do europejskiej autonomiii m.in poprzez porzucenie prawa weta w polityce zagranicznej oraz redukcję zaangażowania Amerykanów, nie zgadza się na to wschód kontynentu, obawiając się powrotu do trójkąta Berlin-Paryż-Moskwa i zdania się na łaskę większych członków UE. Ów powrót do, niektórzy powiedzieliby “realpolitik”, trwa już od jakiegoś czasu. Ciężko nie dojść do wniosku, że entuzjazm i zaufanie do projektu z początku lat 2000 zostały zmarnowane poprzez zbyt szybkie procesy integracyjne, które de facto były próbą realizacji partykularnych interesów narodowych.

Zarówno Draghi, jaki jego krajan, Enrico Letta, który również przedstawił podobny raport o stanie Unii - adresują zatem europejski problem z punktu widzenia, jaki zasadniczo nie istnieje: Unii jako relatywnie jednolitego ośrodka politycznego, która może się rozwijać i reformować na podobnej zasadzie jak robi to USA lub wręcz ma możliwości, żeby jeszcze bardziej pchać centralizację do przodu.

Draghi proponował wspomniany wcześniej wspólny dług, jednak przy pierwszej takiej inicjatywie wspólnego długu, po pandemii Covid-19, z 700 miliardów euro planu pomocowgo 77% funduszy przypadło firmom niemieckim i francuskim, z czego tym pierwszym ponad połowa. Natomiast Letta proponuje dalszą konsolidację unijnego rynku. Za przykład podaje np. telekomunikację. Amerykanie, czy Chińczycy mają raptem kilku dostawców, a Europa kilkudziesięciu. Ale kto i na jakiej zasadzie miałby wybierać, tych którzy pozostaną? Można próbować ustawiać subiektwne algorytmy, ale za nimi dalej pozostanie nieufność społeczeństw, które obawiają się że jest to robione ich kosztem. Zatem są to pomysły co do zasady dobre, w warunkach unijnego braku zaufania, są niewykonalne.

Zatem gdzie można szukać drogi dla Unii Europejskiej? Zakładając, że jest to potrzebny, ale jednocześnie nieefektywny organizm?

Patrząc historycznie, od co najmniej kilkuset lat, Europa była tętniącym ośrodkiem innowacji. Prób odpowiedzi na pytanie czemu tak było może być wiele, ale warto zwrócić uwagę na aspekt konkurencyjności tego obszaru. Z uwagi na koncentrację ludzkiej energii w wielu odmianach (czytaj narodach, a wcześniej księstwach i królestwach) na bardzo małym obszarze, dochodziło wielu procesów twórczych. Ciężko nie ulec złudzeniu, że po powołaniu do życia Unii Europejskiej, te procesy niejako załamały się. Niemcy (w większym stopniu), i Francuzi, czy Holendrzy (w mniejszym) uzyskali łatwy dostęp do nowych rynków i siłę roboczą, która była tańsza, niż w tychże krajach. Początkowo korzystali na tym wszyscy, bowiem biedniejsze kraje również w tym procesie bogaciły się i następował proces konwergencji.

Jednak nowe pole gry niejako rozleniwiło Europejczyków, którzy w stu procentach zdali się na konwergencję, zapominając o konkurencji na poziomie krajowym. Oczywiście ta dalej istniała, ale teraz, gdy większy z łatwością mógł zjeść mniejszego i mając setki milionów konsumentów na nowych rynkach zbytu, stopniowo malał zapał do szukania innowacyjności.

Co to oznaczało w praktyce? Z jednej strony popularne są wykresty takie jak ten: a zatem pokazujące transfery z Zachodu na Wschód w ramach polityki spójności, który jasno pokazuje, że kraje rozwinięte zachodu Unii “dają pieniądze”, a wschód je “dostaje” będąc beneficjentem netto. Oczywiście prawda jest jednak znacznie bardziej złożona. Już kilka lat temu Thomass Piketty, uznany francuski ekonomista badający zjawisko nierówności dochodowych, zwrócił uwagę, że zyski kapitałowe zachodnich firm czerpane z rynków wschodnich wielokrotnie przekraczają transfery w ramach budżetu unijnego.

“W latach 2010-2016 Węgry, Polska, Czechy i Słowacja otrzymały z funduszy unijnych równowartość od 2 do 4 procent swojego PKB. Jednak przepływ kapitału opuszczającego te kraje w tym samym okresie wyniósł od 4 do blisko 8 procent PKB.

Zachodnioeuropejskie firmy zarabiają duże pieniądze na finansowanych przez UE zamówieniach publicznych w Europie Wschodniej. Pierwsza linia kolejowa dużych prędkości przebiegająca przez kraje bałtyckie została zaprojektowana przez firmy hiszpańskie, niemieckie i francuskie. Pierwszy duży kontrakt budowlany w ramach projektu został przyznany belgijskiej firmie.” - już w 2019 roku pisała Clotilde Armand w Politico.

Natomiast Piotr Arak na łamach Financial Times zauważał, że “W oparciu o produktywność każdego mieszkańca w stosunku do wielkości populacji imigrantów, drenaż mózgów dodał 170 mld euro wartości do gospodarki Niemiec tylko w 2018 roku. Jest to wartość stworzona przez 4,2 mln imigrantów z innych krajów UE w największej gospodarce UE. Wielka Brytania zyskała 141 mld euro, Francja 54 mld euro, Holandia 24 mld euro, Szwecja 15 mld euro i Dania 11 mld euro. Liczby te przewyższają składki wpłacane przez te kraje do budżetu UE.”

Mimo tych statystyk populizmem byłoby równiez ustawianie tej relacji w zasadzie: Zachód wykorzystujący, Wschód wykorzystany. Obie strony poniekąd korzystały na tej relacji. Ludzie ze wschodu obserwowali jak wygląda życie i praca na Zachodzie, transferowali środki do swoich rodzin (bardzo popularny model utrzymania rodziny na wschodzie), przebijały się pojedyczne firmyze wschodu. Jednak faktem jest że w wyniku procesu otwarcia na wschód, zachód Unii dostał 15 lat dodatkowego bodźca rozwojowego wynikającego z otwarcia się na mniej rozwinięte rynki. I tu wracamy do poprzedniego tematu. Po co było robić nowe i trudne rzeczy by przebić się na nowe rynki, skoro te zostały przed nami otworzone na ościerz? Z drugiej strony wschód, nadrabiał strony czas, ale płacił za to utratą podmiotowości własnego sektora prywatnego, który został spenetrowany przez bogatszy kapitał z Zachodu. Dzisiaj próżno w tych krajach Europy Środkowo-Centralnej szukać firm o skali tych z Zachodu.

Z czasem rozpoczął się również eksport tych “dojrzałych technologii” do rynków wschodzących, by jeszcze bardziej obniżać koszty jego produkcji. Lenistwo, które w wyniku braku konkurencji, pojawia się naturalnie, zostało automatycznie wykorzystane przez rezolutnych Chińczyków.

Tymczasem wysoka konkurencyjność na poziomie makro brała się z rywalizacji królestw i później państw europejskich. Konwergencja również zachodziła, ale ta była niejako wynikiem wzrostu technologicznego i ekonomicznego, wynikającego z konkurencyjności. Nie na odwrót. Państwa testowały wewnętrznie różne modele rozwojowe, te najlepsze osiągały przewagę i z czasem były przejmowane przez rywali. Natomiast dzisiejsza Unia niejako od linijki wymusza na wszystkich jednakowe podejście tłumiąc naturalne zderzenie systemów, które historycznie pchało Europę do przodu. Problem w tym, że te zderzenia często prowadziły do wojen i konfliktów, i w tym miejscu byłaby ważna rola dla Brukseli.

A zatem: konkurencja, interesy narodowe, szukanie porozumienia - wokół tych terminów powinna skupiać swoje działanie Unia. Jak mogłoby to wyglądać w praktyce?

Taką Unię moglibyśmy sobie wyobrazić jako instytucję która skupiałaby się na elastycznym i zwinnym łączeniu interesów poszczególnych państw i formowaniu koalicji chętnych. Jednocześnie byłby to podmiot bez wielkiej nadbudowy biurokratycznej oraz ideologicznej, która nie wnosi dużej wartości dodanej. Jako ciało (w teorii) niezależne jej rekomendacje byłyby ważnym akceleratorem zmian, a w przypadku sporów - zajmowałaby się ich rozstrzyganiem. Byłby to zatem powrót do państw konkurujących ze sobą podług jasno zdefiniowanych interesów, jednak z bezpiecznikiem do rozwiązywania sporów, w postaci instytucji unijnej. Musiałby mu jednak towarzyszyć aura całkowitej transparentności wynikająca z jasnej zasady kierowania się narodowym interesem każdego kraju

Druga funkcja Unii, byłaby nie mniej ważna i kluczowa dla szybkiego rozwoju kontynentu. Nazwijmy ją: Unią Koalicji. W czym rzecz? Państwa unijne mają różne interesy i bardzo ciężko znaleźć wspólny, jeden, wyjściowy interes dla całego kontynentu. Jednakże znacznie łatwiej jest go znaleźć pośród poszczególnych państw. Jak to mogłoby wyglądać w praktyce? Ciało unijne jako niezależny organ pod swoją egidą tworzy koalicję np. “Do walki z zagrożeniem rosyjskim”, której celem jest wielodomenowe odpieranie rosyjskiego imperializmu na wschodzie. Przy formowaniu koalicji zakładane są jasne zasady dla jej uczestników np. wydatkowania 3% PKB na zbrojenia, tworzenia wspólnych programów zbrojeniowych (które służyłyby wszystkim krajom), czy klarownej polityki dyplomatycznej w tej kwestii. W uczestnictwie w takiej grupie interesu nie miałaby np. Portugalia, czy Hiszpania, a może nawet i Niemcy (które ledwo przekroczyły 2% PKB na zbrojenia). Ale grupa stworzona z państw nordyckich i Europy Środkowej mogłaby utworzyć zwarty blok wspólnego interesu służącego wspólnej sprawie, który jest znacznie efektywniejszy od większej grupy 27 państw, ale która nie może znaleźć nigdy satysfakcjonującego konsensusu.

Takie łączenie interesów poszczególnych państw mołogby się odbywać również na poziomie bilateralnym. Weźmy na przykład Francję, która posiada rozbudowany sektor jądrowy. Tymczasem kilka krajów chce stawiać u siebie reaktory jądrowe. Pieniądze przeznaczone na ten cel mogłyby zostać w całości Europie, jednak tak się nie dzieje i te często emigrują do firm amerykańskich jak Westinghouse, czy azjatyckich jak KHNP. Unia jako pośrednik mogłaby zaoferować rozwiązanie, które przysłuży się oferentowi - w tym wypadku Francji, a także odbiorcy np. Polsce, Rumunii, czy Czechom które chcą stawiać u siebie elektrownie atomowe. Wówczas transkcja mogłaby obejmować wymianę międzysektorową, sugerowaną przez Unię jako rozwiązanie korzystne dla obu stron i zarazem pobudzające gospodarkę europejską.

Innym przykładem może być wspólne kupowanie surowców energetycznych, które dalej nie funkcjonuje w Europie z uwagi na różne systemy energetyczne i różnice interesów. Innymi słowy - państwa z lepszymi cenami nie chcą oddawać swojej uprzywilejowanej pozycji większej grupie. Podobne inicjatywy mogłyby dotyczyć polityki migracyjnej, ekonomicznej, czy środowiskowej, w której różne aspekty łączą różne kraje. Wówczas Europa nie byłaby od wewnętrz rozsadzana przez niemożność znalezienia wspólnego interesu, ale naturalnie łączyłaby się znajdując go w szukaniu koalicji chętnych. Europa w swoich różnicach łączyłaby się.

Unia koalicji interesów może wydawać się krokiem wstecz dla rozwoju Europy, jednak w praktyce byłaby optymalizacją, której Stary Kontynent potrzebuje. Jednocześnie nie oznaczałby porzucenia pomysłów, które realnie się sprawdziły jak wolny rynek i strefa Schengen. W wyniku tego procesu kraje Unii wróciłyby na ścieżkę wzrostu zaufania, bez poczucia bycia przymuszonym do uczestnictwa w inicjatywach, na których poszczególnym narodom nie zależy.

Ktoś jednak powie - ale zaraz, to w żaden sposób nie wyjaśnia w jaki sposób taki model miałby pomóc w odpieraniu wyzwania rzucanego przez Chiny oraz USA. Potrzebna jest przecież konsolidacja, globalne firmy i jednolita polityka wewnętrzna. Tu zatrzymajmy się na chwilę. Na gruncie globalnym mamy tendencję do myślenia o Europie jako graczu o takiej samej charakterystyce jak USA, czy Chiny, jednak to błąd. Jak pokazuje doświadczenie oraz opis z początku odcinka - dzisiaj i w dającej się przewidzieć przyszłości, Unia nie jest w stanie prowadzić takiej polityki jak Amerykanie i Chińczycy. Ale pozostaje pytanie - czy musi ją prowadzić?

Realnie celem Europy jest wzrost poziomu życia, bezpieczeństwa i wolności. Te rzeczy są osiągalne i niekoniecznie wymagają uczestnictwa w wyścigu “na największe zunifikowane globalne mocarstwo”. Gdy poszczególne państwa europejskie będą silne, silna będzie także Europa. Czy Szwajcarom jest przykro, że nie są wymieniani w gronie największych mocarstw? Niekoniecznie, skoro ich mały kraj prosperuje niczym nomen omen “szwajcarski zegarek”. Oczywiście kraje Unii powinny się łączyć, gdy będzie taka potrzeba wspólnej polityki na arenie globalnej - kiedy np. wymagane są taryfy na produkty chińskie, czy realizacja wspólnego programu kosmicznego, jednak znacznie istotniejsze jest poszukiwanie rozwoju i produktywności wewnętrznej, poprzez polityki skrojone pod konkretne potrzeby konkretnych państw.

Prowadząc rozważania nad pomysłem Unii Koalicji trafiłem niezależnie na opracowanie Jana Zielonki, polsko-brytyjskiego badacza z Uniwersytetu Oksfrodzkiego. Zielonka w 2014 roku wydał książkę “IS THE EU DOOMED?” - w której to pochyla się nad problemem rosnącej niewydolności Unii Europejskiej. Motywem dla analityka był kryzys roku 2008, a po 10 latach od wydania książki, Unia jest w jeszcze trudniejszym położeniu, niż w momencie jej pisania. Nakreślony przez autora negatywny trend zatem się utrzymuje i jeśli nie zostanie dobrze zastopowany, zdaniem badacza, może prowadzić do rozpadu Unii. Według Zielonki może się tak stać w wyniku trzech scenariuszy. Po pierwsze europejscy przywódcy tracą kontrolę nad wydarzeniami politycznymi i gospodarczymi (ten proces obecnie trwa). Po drugie - próbują rozwiązać obecne problemy, ale je pogarszają. Trzy - stosują łagodną politykę zaniedbania. Dzisiaj mamy do czynienia z pewnym miksem wszystkich tych zdarzeń. Unia odstaje gospodarczo, unijni politycy się miotają i nie widać na horyzoncie realnego planu naprawy.

Zatem co proponuje Zielonka? Opowiada się za elastyczną, zdecentralizowaną Europą z hybrydowym modelem zarządzania, który nazywa „neośredniowiecznym”. Ten zdecentralizowany model obejmuje nakładającą się na siebie wielość tożsamości, struktur zarządzania, władz i suwerenności, koncentrując się na sieciach transnarodowych i podmiotach niepaństwowych. W tym scenariuszu integracja odbywa się głównie wzdłuż linii funkcjonalnych, a nie terytorialnych. Określa ten projekt mianem “polifonii” - a zatem kompozycji, która nakłada na siebie wiele jednoczesnych melodii, które razem tworzą spójny utwór. Oksfordzki badacz przedstawia wiele detali, na które nie mamy miejsca w tym materiale. Jednak, co istotne, również on odwraca perspektywę myślenia o Unii, sugeruje model bardziej zdecentralizowany i łączący się po liniach wspólnoty interesów, podpierany przez instytucje unijne, które pełnią rolę wspierającą, zamiast nadzorczą.

Wysokiego stopnia zaufania między 450 milionami ludzi, których przodkowie wzajemnie się zwalczali przez setki let, nie da się zatem zbudować w kilka dziesięcioleci. Jest to proces, który musi zostać rozłożony w czasie, a “ucieczka do przodu”, która charakteryzuje podejście Brukseli w ostatnich latach, kończy się dla wspólnoty rozczarowaniem, chaosem i ryzykiem zaprzepaszczenia tego co udało się realnie wypracować. Unia powinna pozostawać spójna w sprawach, które ją łączą, ale jednocześnie powinna być wewnętrznie elastyczna i konkurencyjna, by stymulować procesy, które historycznie uczyniły z niej najbardziej efektywny skrawek lądu na świecie. To może jednocześnie wykluczać rywalizację w grze mocarstw Europy jako całości na podobnych zasadach, do tych którymi kierują się Amerykanie i Chińczycy. I będzie tak z prostego powodu: Europa nie jest państwem, ani nawet federacją i nie będzie nią w dającej się przewidzieć przyszłości. Uczestnictwo w tej rywalizacji nie jest jednak konieczne by realizować podstawowe cele państw Europy tj. bezpieczeństwo, dobrobyt, wolność. Unia jednak może selektywnie wykorzystywać “mocarstwowe charakterystyki”, gdy chodzi o np. ochronę rynku wewnętrznego.

Już dzisiaj niewidzialne siły ewolucji zmuszają Europę do reform. Czy pójdzie ona w stronę większej centralizacji i dalszej “ucieczki do przodu? Czy może wróci do zasad zaciekłej rywalizacji, jednak tym razem również z elementami zaciekłej współpracy pod egidą Brukseli? A może tym razem to Europa zostanie zgnieciona w wyniku darwinistycznego procesu ewolucji? Jedno jest pewne - prędzej czy później zmiana nadejdzie.

Źródła:

  1. https://www.politico.eu/article/mario-draghi-report-europe-finances-invest-energy-work/
  2. https://www.project-syndicate.org/commentary/european-industry-lack-of-competitiveness-calls-for-eu-level-strategy-by-jakob-hafele-2024-07
  3. https://www.ft.com/content/f6200dc5-e42b-4356-9951-70ca3a94cd0a
  4. https://www.ft.com/content/b5fea80a-ca6e-4e07-a64b-d72f9989ad67
  5. https://www.amazon.com/EU-Doomed-Global-Futures-ebook/dp/B00KUOC2UM?_encoding=UTF8&qid=&sr=