- Tomasz Rydelek
Anglosasi atakują Jemen.
Równolegle, nastąpił atak z powietrza. Do gry weszły amerykańskie myśliwce F-18, operujące z pokładu lotniskowca USS Eisenhower. Udział w operacji wzięły także cztery brytyjskie myśliwce Eurofighter Typhoon, które kilka godzin wcześniej wystartowały z bazy na Cyprze.
Tej nocy zaatakowano łącznie ok. 70 celów, położonych w 28 różnych lokacjach w północnym Jemenie. Wkrótce później Biały Dom opublikował specjalne oświadczenie prezydenta Bidena, w którym stwierdził, że naloty stanowią wiadomość dla Houthich: Stany Zjednoczone i ich partnerzy nie będą tolerować ataków zagrażających swobodzie żeglugi na jednym z najważniejszych szlaków handlowych na świecie. Amerykański prezydent zakończył swoje oświadczenie groźbą kolejnych ataków - na wypadek, gdyby Houthi nie zrozumieli lub zignorowali jego wiadomość.
Jak do tego doszło, że w ciągu niespełna 2 miesięcy, Houthi de facto zablokowali kluczową arterię morską łączącą Europę z Azją? Jaką rolę w działaniach Houthi pełni Iran? Oraz przede wszystkim czy ostatni atak USA na Jemen położy kres atakom Houthi czy może tylko doprowadzi do dalszej eskalacji?
Droga do wojny
Nad ranem, 7 października 2023 r., bojownicy Hamasu przekroczyli ogrodzenie oddzielające Strefę Gazy od Izraela. W kolejnych godzinach ich ofiarą padły pobliskie izraelskie kibuce oraz odbywający się w pobliżu festiwal muzyczny. Tego dnia z rąk Hamasu zginęło ponad 1100 osób, a kolejne 3000 zostało rannych. Jednocześnie 247 osób zostało uprowadzonych w głąb Strefy Gazy.
Był to nie tylko największy atak w historii Hamasu, ale także najkrwawszy dzień w historii nowożytnego państwa Izrael. Bezprecedensowa skala ataku ze strony Hamasu, spowodowała także bezprecedensową odpowiedź ze strony Izraela.
Premier Benjamin Netanjahu grzmiał: „to wojna”. Jeszcze tego samego dnia, izraelskie lotnictwo rozpoczęło naloty na Strefę Gazy. Pod broń powołano 300 tysięcy izraelskich rezerwistów, a sztab generalny rozpoczął przygotowania do wkroczenia do palestyńskiej enklawy.
Zanim jednak pierwsi izraelscy żołnierze wkroczyli do Gazy, wojna między Hamasem a Izraelem przekształciła się w szerszą regionalną konfrontację między - z jednej strony - Ameryką i Izraelem - a z drugiej - Iranem i tzw. Osią Oporu.
Oś Oporu to sieć proirańskich milicji, rozsianych po całym Bliskim Wschodzie, od Libanu, przez Syrię i Irak, po Jemen.
Hamas jest także uważany jest za jednego z członków Osi Oporu. Dlatego gdy rozpoczęły się walki między Hamasem a Izraelem, wszyscy członkowie Osi Oporu solidarnie opowiedzieli się po stronie Hamasu i zaczęli grozić atakami na amerykańskie i izraelskie cele w regionie. Jednym z takich ugrupowań był jemeński Ruch Houtich.
Wyznawcy Allaha
Ruch Houtich, znany także jako Ansar Allah (tj. Wyznawcy Allaha), kontroluje północną część Jemenu, wraz ze stolicą kraju, Sa’aną.
Genezę Ruchu Houthich omówiliśmy kompleksowo już w 2022 r. i odsyłamy do tego materiału po bardziej szczegółowe informacje. Jako wprowadzenie do tematu należy jednak powiedzieć, że korzenie Houthich sięgają jeszcze lat 90. i organizacji o nazwie Wierząca Młodzież. Początkowo skupiała się ona wyłącznie na działalności religijnej, jednak szybko nabrała cech ruchu politycznego, co doprowadziło ją do konfliktu z prezydentem Salehem.
Wojna w Jemenie. Pokój na horyzoncie? https://www.youtube.com/watch?v=luaRh7PAZeo
W latach 2004-2010 wojska rządowe przeprowadziły przeciwko Houthim, aż sześć dużych ofensyw. Jednak nie udało im się rozbić wojsk rebeliantów, które ukrywały się w górach północnego Jemenu.
Pod koniec 2011 r., na fali protestów arabskiej wiosny, prezydent Saleh został obalony, a nowe władze obiecały Houthim znaczące ustępstwa i miejsce w nowym rządzie. Obietnice te nie zostały jednak nigdy spełnione. W efekcie w 2014 r. Houthi postanowili obalić rząd i przejąć władzę siłą. W ciągu 4 miesięcy, Houthi przetoczyli się przez Jemen jak walec, zajmując stolicę Sa'anę, Taiz i wkroczyli do Adenu, dawnej stolicy Południowego Jemenu.
Gdy wydawało się, że Aden upadnie, a Houthi przejmą kontrolę nad krajem, do rozgrywki włączyła się Arabia Saudyjska, rozpoczynając w marcu 2015 r. interwencję zbrojną w Jemenie.
Saudowie wyparli Houthich z Adenu, jednak ich interwencja okazała się finalnie strategiczną porażką. Houthi utrzymali pod swoją władzą północną część kraju oraz - co nawet ważniejsze - nawiązali bardzo bliski kontakt z Teheranem. Irański Korpus Strażników Rewolucji Islamskiej, zaczął na masową skalę szmuglować uzbrojenie do Jemenu, w tym pociski balistyczne i drony, których wkrótce Houthi zaczęli używać do atakowania celów położonych w głębi Arabii Saudyjskiej.
Książę Mohammed bin Salman, następca saudyjskiego tronu oraz główny pomysłodawca interwencji w Jemenie, musiał pogodzić się z porażką. Jeszcze w 2022 r. Saudowie i Houthi podpisali zawieszenie broni i rozpoczęli rozmowy pokojowe. Te toczą się powoli, ale stopniowo przynoszą coraz większą deeskalację.
Gdy zatem wybuchły walki między Hamasem a Izraelem, a Amerykanie zaczęli ściągać do regionu posiłki, w tym dwa dodatkowe lotniskowce, Houthi nie byli związani walką z Saudami i znaleźli się w idealnej pozycji do eskalacji.
Już 10 października, a zatem 3 dni po ataku Hamasu na Izrael, lider Ruchu, Abdul-Malik al-Houthi zagroził Ameryce atakami, jeśli wsparłaby ona izraelską inwazję na Strefę Gazy. Nie trzeba było długo czekać, aby Houthi z gróźb przeszli do czynów.
Wojna na morzu
19 października amerykański niszczyciel USS Carney, operujący na wodach Morza Czerwonego, zestrzelił kilka pocisków manewrujących i dronów wystrzelonych przez Houthich. Zmierzały one w kierunku izraelskiego portu w Ejlacie. W kolejnych dniach, Houthi kontynuowali swoje ataki. Większość pocisków i dronów była jednak konsekwentnie zestrzeliwana. W jednym przypadku, 27 października, drony Houthich zboczyły jednak z celu, minęły Ejlat i uderzyły w sąsiednie egipskie miasto, zabijając sześciu cywilów.
Houthi nie poprzestali na atakach wymierzonych w Ejlat i postawili na dalszą eskalację. 19 listopada bojownicy Houthich - przy pomocy śmigłowca - zajęli statek Galaxy Leader, należący do spółki, w której udziały posiada izraelski miliarder Abraham Ungar.
Od tego momentu konflikt Houthich z Ameryką i Izraelem przekształcił się w specyficzną „wojnę morską”. Co kilka dni Houthi atakowali kolejne statki handlowe przepływające przez Morze Czerwone. Do ataków używano zarówno pocisków balistycznych, przeciwokrętowych jak i dronów. W kilku przypadkach próbowano także abordażu. Mimo, że Houthi twierdzili, że ich celem są tylko statki powiązane z izraelskim kapitałem, to w praktyce wystarczało najmniejsze powiązanie z Izraelem, aby paść ofiarą ataku. Cel Houthich był oczywisty - blokada cieśniny Bab al Mandab.
Stawka tej gry jest ogromna. Szacuje się bowiem, że ok. 12% światowego handlu i aż 30% światowego transportu kontenerowego przepływa przez Morze Czerwone. Północną "bramę" Morza Czerwonego stanowi Kanał Sueski, zaś południową, położona przy Jemenie, cieśnina Bab al Mandab.
Cieśnina Bab al Mandab nie jest tak znana jak Kanał Sueski, lecz posiada podobne znaczenie strategiczne. Jej blokada oznacza, że statki zmierzające z europejskich portów do Azji nie mogą już korzystać z Kanału Sueskiego i muszą wybrać droższą i dłuższą o ok. 10 dni tradycyjną drogę wokół Afryki.
Houthi nie posiadają co prawda rozbudowanej marynarki wojennej, lecz posiadają duże zapasy pocisków balistycznych, manewrujących, przeciwokrętowych i dronów. To w połączeniu z faktem, że północny Jemen leży tuż obok cieśniny Bab al Mandab, sprawiło że Houthi stali się idealnym kandydatem do blokady tej kluczowej drogi morskiej.
Na przełomie listopada i grudnia ataków ze strony Houthi było tak dużo, że najwięksi międzynarodowi amatorzy, tacy jak Maersk, Evergreen czy Hapag-Lloyd, wycofali swoje statki z Morza Czerwonego. Łącznie ponad 2000 statków zostało zmuszonych do wybrania okrężnej drogi wokół Afryki. Gdyby taka sytuacja trwała dłużej, konsekwencje gospodarcze dla światowej gospodarki byłyby ogromne. Amerykanie postanowili zatem działać.
Strażnik Dobrobytu
18 grudnia, szef Pentagonu, Lloyd Austin, ogłosił rozpoczęcie operacji „Strażnik Dobrobytu". Operacja miała położyć kres kolejnym atakom ze strony Houtich i zapewnić bezpieczeństwo statkom handlowym.
Amerykanie przedstawili „Strażnika Dobrobytu” jako międzynarodową koalicję, złożoną z ponad 20 państw, jednak prawdziwy obraz był nieco inny. Z wszystkich członków koalicji, tylko Wielka Brytania i Grecja oddały pod amerykańskie dowództwo po jednym okręcie wojennym. Francja, Włochy oraz Hiszpania formalnie dołączyły do Operacji, jednak odmówiły przekazania swoich okrętów pod rozkazy USA. Pozostali koalicjanci ograniczyli się natomiast do wymiany danych wywiadowczych czy wysłania oficerów łącznikowych.
Co ważne udziału w operacji „Strażnik Dobrobytu” odmówiły wszystkie najważniejsze arabskie kraje regionu: Arabia Saudyjska, Egipt czy Zjednoczone Emiraty Arabskie. Jedynym arabskim uczestnikiem koalicji zostało maleńkie Królestwo Bahrajnu, na terenie którego stacjonuje amerykańska 5. Flota.
Armatorzy przyjęli start operacji „Strażnik Dobrobytu” z umiarkowanym entuzjazmem, a Maersk ogłosił nawet częściowy powrót na Morze Czerwone. Jednak Houthi już planowali kolejną prowokację.
W sylwestra, Houthi ostrzelali kontenerowiec Maersk Hangzhou, a następnie próbowali wejść na jego pokład. Zawiadomieni o incydencie Amerykanie, wysłali na pomoc śmigłowce, licząc że to wystarczy do odstraszenia Houthich. Tak się jednak nie stało. Doszło do wymiany ognia, podczas której Amerykanie zatopili trzy motorówki Houthich.
Sylwestrowy atak miał poważne konsekwencje. Maersk znowu wycofał swoje statki z Morza Czerwonego. Amerykanie postanowili natomiast postawić Houthim ultimatum.
W noworoczny poranek, prezydent Biden spotkał się ze swoimi doradcami. Według relacji Bloomberga podjęto wtedy decyzję, że - przy pomocy nieoficjalnych kanałów komunikacyjnych - Waszyngton skontaktuje się z Teheranem i poprosi Irańczyków o deeskalację. Jeśli jednak to by nie pomogło, Biden poinstruował swoich doradców, aby przygotowali listę potencjalnych celów i skontaktowali się z sojusznikami, aby wybadać które kraje mogłyby wziąć udział w ataku na Houthich.
Rola Teheranu
Szukanie dróg deeskalacji poprzez Teheran jest zrozumiałe. Iran odgrywa kluczową rolę w kryzysie na Morzu Czerwonym. To właśnie on dostarcza Houthim drony oraz pociski balistyczne, które są później używane do ataków na statki handlowe. Istnieją także poszlaki sugerujące, że Irańczycy mają bezpośredni wpływ na dobór celów tych ataków. Na wodach Morza Czerwonego przebywa bowiem statek szpiegowski Behshad należący do irańskiego Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej.
Irańczycy zignorowali jednak wiadomości płynące od Amerykanów. W odpowiedzi na prośbę o deeskalację zdystansowali się od ataków na statki handlowe i stwierdzili, że nie mają żadnej kontroli nad działaniami Houthich.
Cienka, czerwona linia
Dyplomacja z Teheranem zawiodła. Tymczasem 9 stycznia, Houthi przekroczyli kolejną czerwoną linę. Tego dnia wystrzelili pociski balistyczne i drony w kierunku amerykańskich i brytyjskich okrętów wojennych. Był to pierwszy taki przypadek od początku kryzysu, gdy Houthi - zamiast statków handlowych - zaatakowali zachodni okręt wojenny.
Na odpowiedź Waszyngtonu i Londynu nie trzeba było długo czekać. W nocy z 11 na 12 stycznia Amerykanie i Brytyjczycy przeprowadzili serię ataków na ponad 70 celów w północnym Jemenie, które opisywaliśmy na początku.
Skala ataku może robić wrażenie, jednak wydaje się że straty Houthich są stosunkowo małe. Na kilka godzin przed atakiem, informacja o nadchodzącym uderzeniu wyciekła bowiem do zachodniej prasy. Źródłem przecieku byli brytyjscy politycy. Część źródeł sugeruje, że było to celowe działanie, obliczone na minimalizację strat przeciwnika. Według tej teorii, wspólny amerykańsko-brytyjski atak miał być przede wszystkim „sygnałem”, „wiadomością” a nie nokautującym ciosem. Niezależnie czy tak było naprawdę, gdy tylko informacja o spodziewanych atakach pojawiła się w obiegu, Houthi ogłosili alarm, ewakuowali część baz wojskowych i mniejszych magazynów uzbrojenia.
Piątkowy atak na Jemen pokazał, że Amerykanie są gotowi odpowiadać siłą na prowokacje Houthich. Nie wiemy jednak jak Houthi zrozumieją „amerykańską wiadomość”? Powstrzymają się przed dalszymi prowokacjami czy może jednak zdecydują się na wymianę ciosów z Amerykanami a sytuacja na Morzu Czerwonym nadal będzie eskalować?
Druga runda wisi w powietrzu
Opcja „eskalacji” wydaje się bardziej prawdopodobna. Wkrótce po amerykańsko-brytyjskim uderzeniu, Houthi poinformowali, że będą kontynuowali swoje ataki, a dodatkowo że wszystkie amerykańskie i brytyjskie interesy zostały uznane za uzasadnione cele ataków.
Tego samego dnia Houthi wystrzelili przeciwokrętowy pocisk balistyczny w kierunku statku znajdującego się na wodach Zatoki Adeńskiej. Pocisk minął jednak swój cel o ok. 400 metrów. Zaatakowanym statkiem był tankowiec Khalissa wiozący rosyjską ropę do Azji. Było to o tyle dziwne, że dotychczas Houthi stronili od atakowania rosyjskich jednostek. Wydaje się, że doszło tutaj do błędu przy identyfikacji. Zaatakowany tankowiec należał wcześniej do jednej z brytyjskich firm. Houthi najprawdopodobniej uznali, że statek nadal jest własnością Brytyjczyków. To może oznaczać, że od teraz Houthi będą celowo polować nie tylko na statki powiązane z izraelskim, ale także brytyjskim i amerykańskim kapitałem.
Zatem kontynuowanie ataków pozostaje w krótkoterminowym interesie Houthich. Dotychczasowe prowokacje pokazały bowiem, że - dzięki strategicznemu położeniu Jemenu - nawet dysponujący względnie małymi siłami, Houthi mogą paraliżować ruch statków przez drogę morską, kluczową dla światowej gospodarki. Pozwala to Houthim prezentować się jako dużo bardziej znaczący gracz, niż nim są w rzeczywistości. Wzmacnia to Houthich tak na arenie wewnętrznej, w samym Jemenie, jak i na arenie międzynarodowej - zwłaszcza w kontekście rozmów pokojowych prowadzonych z Saudami.
Skłonność Houthich do podbijania stawki i dalszej eskalacji jest tym większa, że - kilka lat saudyjskich bombardowań - doprowadziło do daleko posuniętej decentralizacji ich sił zbrojnych. W przeciwieństwie do tradycyjnych sił zbrojnych, Houthi nie posiadają dużych baz czy magazynów, których zniszczenie znacznie uszczupliło potencjał uderzeniowy. Zamiast tego Houthi posiadają setki - jeśli nie tysiące - małych placówek, magazynów ukrytych w górach, miastach i wioskach północnego Jemenu. Jakby tego było mało większość pocisków Houthi odpalają z mobilnych platform, co jeszcze bardziej utrudnia lokalizację najbardziej wartościowych celów.
Żeby pozbawić Houthich możliwości dalszych ataków na statki handlowe, Amerykanie musieliby przeprowadzić intensywną kampanię lotniczą, która ciągnęła by się pewnie tygodniami. Taka kampania pociągnęłaby za sobą jednak ogromne koszty wizerunkowe dla Ameryki. Lata wojny domowej i saudyjskiej interwencji sprawiły, że Jemen jest miejscem jednej największych klęsk humanitarnych jaką widział świat od końca II wojny światowej. Wątpliwe, aby starający się w tym roku o reelekcję prezydencką Joe Biden mógł sobie pozwolić na aż tak ryzykowny politycznie i wizerunkowo ruch.
Tym bardziej, że działania Ameryki w regionie pozbawione są wsparcia arabskich sojuszników. Arabia Saudyjska, która nadal posiada siły zbrojne w Jemenie dystansuje się od Waszyngtonu. Saudowie nie dołączyli ani do operacji „Strażnik Dobrobytu”, ani nie wsparli amerykańsko-brytyjskich nalotów. Rijad chce jak najszybciej zawrzeć porozumienie pokojowe z Houthi i wycofać swoje siły Jemenu. Ważna jest także opinia „arabskiej ulicy”. Gdyby Saudowie poparli jakiekolwiek działania wymierzone w Houthich, to zostałoby to odebrane za sympatyzowanie z Izraelem i operacją w Strefie Gazy. Z podobnych powodów do działań przeciwko Houthim nie włącza się także Egipt - mimo, że dochody Kairu z Kanału Sueskiego spadły już o ok. 40%.
Na globalnej swobodzie żeglugi morskiej zależy również największemu eksporterowi świata - Chinom, lecz Pekin potępił amerykańską kampanię. Jest tak z dwóch powodów. Po pierwsze Houthi omijają chińskie statki - dlatego też niektórzy armatorzy, którzy dalej pływają koło Jemenu, chcąc unikąć ataków zaczęli ustawiać swoje trackery AIS - na wiadomość „ALL CHINESE” - „cała załoga chińska”. Drugi powód Pekinu jest zbliżony do logiki Rijadu - każde wsparcie dla amerykańskiej kampanii odbijałoby się chińskiej opozycji względem izraelskiej kampanii w Strefie Gazy. Niemniej długofalowo terroryzowanie swobody handlu w cieśnienie Bab al-Mandab na pewno nie jest na rękę Chińczykom. Z pewnością wie o tym Teheran.
Natomiast sama postawa Amerykanów świadczy o tym, że Waszyngton dalej operuje z pozycji jedynego, globalnego mocarstwa. Ataki Houthich są pochodną stanowiska USA względem Izraela i Strefy Gazy. Amerykanie uznali, że nie mogą sobie pozwolić na tak bezpradonowe ataki na ich sojuszników, bowiem to podważa wiarygodność USA w ich oczach, a zarazem status hegemona, którego fundamentem jest percepacja amerykańskiej potęgi w oczach całego świata.
Wydaje się więc, że obecnie najbardziej prawdopodobnym scenariuszem jest dalsza wymiana ciosów przez Houthich i połączone siły USA i Wielkiej Brytanii. W zasadzie już to następuje. Dzień po amerykańsko-brytyjskiej operacji, Amerykanie przeprowadzili kolejny, tym razem samodzielny, atak na Jemen, niszcząc stanowisko radaru, które uprzedniej nocy nie zostało całkowicie zneutralizowane. W następnych dniach Houthi oskarżali Amerykanów o kolejne naloty - Amerykanie twierdzą jednak, że nie mają z tym nic wspólnego.
Dopóki Izrael kontynuuje swoją operację w Strefie Gazy, proirańska Oś Oporu ma idealne uzasadnienie do kolejnych ataków na amerykańskie i izraelskie cele. Amerykanie natomiast dalej będą mieli problem ze zbudowaniem koalicji, z uwagi na koszty wizerunkowe i polityczne, z jakimi to się wiąże dla ich partnerów na Bliskim Wschodzie, czy Europie.
Cały czas istnieje ryzyko, że walki między Hamasem a Izraelem rozleją się na północ i doprowadzą do kolejnej wojny między Izraelem a libańskim Hezbollahem. Nie ustają także ataki na amerykańskich żołnierzy w Iraku i Syrii. Coraz odważniej poczyna sobie także sam Iran. W czwartek 11 stycznia, u wybrzeży Omanu, irański Korpus Strażników Rewolucji Islamskiej, porwał tankowiec St Nikolas, który wcześniej, w kwietniu 2023 r., został zajęty przez Amerykanów za przewożenie irańskiej ropy.
W najbardziej pesymistycznym scenariuszu, całość może stanowić preludium do konfrontacji zbrojnej między Iranem, a Izraelem - z bezpośrednim udziałem USA. Obie strony chcą co prawda uniknąć takiej konfrontacji. Jednak trwające od miesięcy walki w regionie uczyniły z Bliskiego Wschodu istne “pole minowe”, po którym coraz trudniej się poruszać, a ryzyko przypadkowego wejścia na minę jest wyższe niż kiedykolwiek.