- Andrzej Kohut
W sondażu Gallupa, opublikowanym na początku tego roku, jedynie 28% ankietowanych wyraziło satysfakcję z tego jak funkcjonuje amerykańska demokracja. W badaniu przeprowadzonym przez Pew Research aż 72% uczestników zgodziło się z twierdzeniem, że kiedyś była ona dobrym przykładem dla innych państw, ale już nim nie jest. 81% ankietowanych przez Institute of Politics and Public Service uważa, że demokracja jest w Stanach Zjednoczonych zagrożona.
Teraz ta amerykańska demokracja ma dokonać wyboru: kto nią pokieruje w kolejnych czterech latach. Dzieje się to w czasie potężnych wrzeń w różnych częściach świata, jak również wrzenia wewnętrznego - ogromnej polaryzacji, która wydaje się być największym problemem, tego cały czas największego mocarstwa świata.
Donald Trump czy Kamala Harris? Jak zagłosują swing states? Pennsylvania, Michigan czy Nevada?
Nadchodzące wybory w USA rozstrzygną nie tylko kto zasiądzie w Gabinecie Owalnym na najbliższe cztery lata, ale także jak będzie wyglądała polityka imigracyjna, kto otrzyma ulgi podatkowe, czy USA dalej będą wspierać Ukrainę i jak zachowają się wobec rosnącej potęgi Chin. Tymczasem amerykańscy wyborcy, choć wydają się zmobilizowani do głosowania, jednocześnie są coraz bardziej rozczarowani swoją własną demokracją. Jak wytłumaczyć tą sprzeczność i jakie mogą być jej polityczne konsekwencje? I dlaczego Amerykanie nie znaleźli lepszych kandydatów na prezydenta?
Negatywnym sondażom Gallupa, czy Pew, przedstawionym we wstępie można przeciwstawić pozytywne zjawisko rosnącej frekwencji wyborczej. W 2020 roku ponad 66% uprawnionych do głosowania wzięło udział w wyborach prezydenckich, ustanawiając historyczny rekord. Ponadprzeciętną popularnością cieszyły się również wybory połówkowe (odbywające się w połowie prezydenckiej kadencji) z 2018 i 2022 roku. Dlaczego zatem Amerykanie głosują, ale się nie cieszą?
Korzenie amerykańskiego rozczarowania są głębsze i nie dotyczą tylko systemu politycznego. Inne sondaże pokazują, że Amerykanie nie ufają dziś rządowi ani mediom, mają coraz gorsze zdanie o kapitalizmie i z pesymizmem patrzą na kierunek, w jakim zmierza ich kraj. Kiedy przyjrzymy się wieloletnim trendom, zauważymy, że choć nastroje społeczeństwa USA ulegały wahaniom, to w ciągu ostatnich dwóch dekad nastąpiło bezprecedensowe pogorszenie. Możemy nawet wskazać, kiedy ten proces się rozpoczął: pod koniec drugiej kadencji George’a Busha.
Po pierwsze, to wówczas zaczęło do Amerykanów docierać fiasko operacji wojskowych w Afganistanie i Iraku. Pryskał mit wszechpotężnego mocarstwa, które po zakończeniu zimnej wojny miało dźwigać na swoich barkach cały światowy ład. Przedłużające się, kosztowne działania militarne w odległych częściach świata, doniesienia o naruszeniach praw człowieka przez amerykańskich żołnierzy i brak perspektywy zakończenia tych konfliktów zachwiał dogmatami dotyczącymi amerykańskiej polityki zagranicznej.
Po drugie, to właśnie wtedy nabierał tempa kryzys finansowy. To w jego wyniku ujawniła się w pełni prawda o sytuacji gospodarczej w USA. Kraju, który co prawda utrzymywał wzrost gospodarczy i pomnażał swoje bogactwo szybciej niż kiedykolwiek wcześniej, ale owoce tego sukcesu pozwalał konsumować nielicznym. W ciągu ostatnich czterech dekad wynagrodzenia najbogatszego 1% Amerykanów wzrosły aż o 138%, podczas gdy dla biedniejszych 90% ten wzrost wyniósł zaledwie 15%, uwzględniając inflację, realnie zarabiają oni zatem mniej, niż kiedyś. Dobrze płatne miejsca pracy w przemyśle zastąpiły znacznie mniej stabilne i dochodowe zajęcia w sektorze usług. W czasie kryzysu, amerykański rząd ratował przed upadkiem największe banki i firmy, ale zwykli obywatele tracili domy i oszczędności.
Po trzecie, to właśnie wtedy rozpoczyna się rewolucja mediów społecznościowych, trwale zmieniająca krajobraz medialny kraju. Wciągu kilkunastu miesięcy na przełomie 2006 i 2007 roku uruchomiony został Twitter, Facebooka udostępniono szerszej publiczności, a do sklepów trafił pierwszy iPhone.
Ten łańcuch wydarzeń doprowadza do zakwestionowania wiary w amerykańską mocarstwowość i siłę dotychczasowego modelu gospodarczego. To zaś podważa zaufanie do elit medialnych i politycznych, które przez lata przekonywały, że Stany Zjednoczone są zdolne skutecznie interweniować w Afganistanie czy Iraku, a dla amerykańskiego kapitalizmu nie ma alternatywy. Zjawiska te są potęgowane przez popularność mediów społecznościowych.
W większości krajów demokratycznych tak głębokie zniechęcenie wyborców do systemu politycznego, gospodarczego i medialnego doprowadziłoby do wyłonienia się nowej siły na scenie politycznej. W warunkach amerykańskich jest to jednak niemożliwe. Od drugiej połowy XIX wieku w Waszyngtonie dominują dwie partie: demokraci i republikanie. Ich pozycję cementują: system wyborczy, w którym zwycięzca bierze wszystko, ogromne koszty prowadzenia kampanii politycznych i rozmiary kraju, które wymuszają posiadanie rozbudowanych struktur w poszczególnych stanach.
Dlatego przemiany mogą zachodzić wyłącznie wewnątrz amerykańskich partii. I choć ich nazwy się nie zmieniają, zmienia się ich program polityczny oraz elektorat. Na przykład jeszcze w połowie XX wieku to demokraci byli partią reprezentującą konserwatywny i nie rzadko rasistowski elektorat z południa Stanów Zjednoczonych. Ponieważ demokraci zaangażowali się w ruch praw obywatelskich i poparcie dla przemian społecznych pod koniec lat 60., republikanie zyskali szansę by pozyskać głosy tych, którym owe zmiany nie przypadły do gustu, a których Richard Nixon nazwał „cichą większością”. Takie „przesunięcie” elektoratu jedynie umocniło liberalne tendencje w partii demokratycznej i konserwatywne w partii republikańskiej.
Około roku 2008 sytuacja zaczęła dojrzewać do kolejnej zmiany. Pierwszymi sygnałami były sukcesy Tea Party czy popularność protestów spod znaku Occupy Wall Street, ale na poziomie partyjnym uwidoczniło się to w pełni dopiero podczas prawyborów w 2016 roku. Po stronie republikanów wygrał lekceważący każdą zasadę prowadzenia amerykańskiej kampanii wyborczej Donald Trump. Po stronie demokratów o sukces otarł się samozwańczy socjalista Bernie Sanders.
Sukces Trumpa rozpoczął proces gwałtownych przemian w partii republikańskiej. Choć początkowo uważano jego zwycięstwo za czasową anomalię, wkrótce stało się jasne, że trumpizm przetrwa samego Trumpa. Z prostego powodu: jego wygrana pokazała republikanom możliwość pozyskania nowego elektoratu. Wśród rozczarowanych mieszkańców pasa rdzy. Wśród konserwatywnych wyborców pochodzenia latynoskiego. Wśród młodych mężczyzn, niezależnie od rasy. Wśród tych, którym nie podobał się amerykański interwencjonizm i oczekiwaliby bardziej powściągliwej polityki zagranicznej. Tych, którzy utracili zaufanie do amerykańskich mediów i prędzej uwierzą w teorię spiskową, niż w informacje na telewizyjnym pasku. Którzy nie mogą już znieść kolejnego polityka wygłaszającego okrągłe zdania przygotowane przez specjalistów od pr-u. I są bardzo rozczarowani kierunkiem, w jakim poszły Stany Zjednoczone. A chcieliby, żeby Ameryka była znowu wielka.
Zwycięstwo Trumpa nie tylko jednak ustaliło kierunek przemian w partii republikańskiej, ale także znacząco utrudniło podobny proces w konkurencyjnej partii demokratycznej. Bo w 2016 roku propozycja Sandersa okazała się jednak zbyt radykalna dla wyborców demokratów. W efekcie prawybory wygrała Hillary Clinton, a dalszy ciąg tej historii wszyscy dobrze znają. Cztery lata później głównym celem demokratów było nie tyle wyznaczenie nowego kierunku, co pokonanie Donalda Trumpa. Dlatego wygrał Biden, którego wyborcy poparli nie dlatego, że oferował nowy, świeży polityczny program, ale dlatego, że jego kilkudziesięcioletnie doświadczenie polityczne sugerowało, że wie, jak przywrócić Amerykę do czasów sprzed Trumpa.
Prezydentura Bidena sprawiła jednak, że demokraci pozostali na rozdrożu. Ci, którzy oczekiwali progresywnych zmian, jakie kiedyś obiecywał Bernie Sanders, mogą czuć się zawiedzeni. Ci, którzy woleliby, aby partia pozostała bardziej centrowa, wciąż odczuwają niepokój co do jej przyszłości. Dodatkowo takie wydarzenia jak narastający od kilku lat kryzys imigracyjny czy ostatnia odsłona konfliktu w strefie Gazy spowodowały, że demokraci są dziś o wiele ostrożniejsi w stosunku do progresywnych polityk, niż to miało miejsce w 2020 roku.
Wydawało się, że również 2024 rok nie przyniesie partii większych zmian. Joe Biden, przekonany, że tylko on jest w stanie sprostać rywalizacji z Trumpem, postanowił jeszcze raz ubiegać się o najwyższy urząd w państwie, skutecznie zniechęcając innych liczących się kandydatów z udziału w demokratycznych prawyborach. I gdyby nie katastrofalny występ w czerwcowej debacie telewizyjnej, prawdopodobnie to Biden reprezentowałby dziś demokratów w wyborach prezydenckich. Konieczność wymiany kandydata na kilkanaście tygodni przed wyborami dała niespodziewaną szansę wiceprezydent Kamali Harris, która, gdyby musiała się zmierzyć z innymi kandydatami spośród własnej partii, mogłaby mieć duże problemy z wywalczeniem nominacji.
Na jej korzyść zadziałała jednak fala entuzjazmu demokratycznej bazy wyborczej i darczyńców, którzy przez kilka tygodni niepokoili się perspektywą klęski Joe Bidena, a teraz wreszcie otrzymali kandydatkę, która może powalczyć o zwycięstwo.
Na przykładzie partii demokratycznej widać wyraźnie jak istotną rolę w procesie wewnątrzpartyjnych przemian odgrywają prawybory prezydenckie. W założeniu mają one demokratyzować proces wyboru kandydatów. Skoro wyborcy i tak mogą wybierać wyłącznie pomiędzy demokratą, a republikaninem (bo kandydaci trzecich partii i kandydaci niezależni nie odgrywają istotnej roli), to niech przynajmniej mają szansę wskazać tę dwójkę spośród szerszego grona. W praktyce jednak do głosowania w prawyborach przystępują najbardziej zaangażowani wyborcy obydwu partii, ponadprzeciętnie zainteresowani polityką i najczęściej o radykalniejszych poglądach niż pozostali.
Jeszcze w kwietniu tego roku około 1/3 potencjalnych wyborców Trumpa deklarowała, że najchętniej zobaczyłaby innych kandydatów w tych wyborach po obydwu stronach. Wielu republikańskich wyborców narzekało na sposób w jaki Trump sprawował prezydenturę i niepokoiło się jego deklaracjami dotyczącymi nieuznawania wyniku wyborów. Jednak w prawyborach Trump szybko zdominował konkurencję i łatwo zwyciężył. W efekcie najprawdopodobniej zyska również głosy tych, którzy jeszcze kilka miesięcy temu deklarowali, że woleliby innego kandydata. O ile Trumpowi uda się ich zmobilizować.
Bo kampanie prezydenckie w Stanach Zjednoczonych coraz bardziej opierają się na mobilizowaniu wyborców skłonnych do zagłosowania na jednego bądź drugiego kandydata, nie zaś na przekonywaniu nieprzekonanych. Szacuje się, że tych ostatnich jest około 4%.
Aby podnieść poziom mobilizacji sztaby obydwu kampanii starają się nakreślić obraz każdych kolejnych wyborów jako ostatecznej rozgrywki pomiędzy dobrem, a złem. Apokalipsy, która nadejdzie, jeśli tylko wyborcy nie zdecydują się oddać głosu. Coraz mniej troszczą się o prezentowanie konkretnych propozycji programowych. Na przykład strona kampanii Kamali Harris długo nie zawierała w ogóle informacji na temat planów kandydatki. Kiedy Donald Trump zaczął być utożsamiany z bardzo obszernym politycznym planem, przygotowanym w ramach Project 2025, bardzo szybko odciął się zarówno od samych propozycji, jak i ich autorów.
Apokaliptyczna mobilizacja działa, na co wskazują wyniki frekwencyjne kolejnych wyborów, ale jednocześnie pogłębia radykalizację amerykańskiej polityki. Wyborcy deklarują, że na ich głos będą miały wpływ przede wszystkim sprawy gospodarcze, kryzys imigracyjny czy prawo do aborcji, ale ostatecznie i tak pójdą zagłosować, żeby uratować Amerykę przed „tamtymi”. Niekoniecznie ciesząc się z tego, kogo przyszło im wybrać.
Dlatego proces transformacji amerykańskiej polityki może potrwać jeszcze kilka lat. Nawet jeśli Donald Trump zwycięży w listopadzie, za cztery lata będzie go musiał zastąpić ktoś inny. Czy będzie to J.D. Vance, który obecnie kandyduje u jego boku na wiceprezydenta? J.D. zdaje się nie tylko rozumieć jaka powinna być polityka nowej partii republikańskiej, ale też ma poparcie kluczowych osób z otoczenia Trumpa: jego syna, Dona Jr., wpływowego dziennikarza Tuckera Carlsona, czy samego Elona Muska. Vance reprezentuje nurt nazywany nową prawicą, który skupia konserwatywnych intelektualistów, pragnących nadać kierunek zmianom, które rozpoczął Trump w 2016 roku.
U demokratów zmiana po 2024 roku będzie poważniejsza niż się początkowo wydawało, bo niezależnie od wyniku wyborów, zakończy się prezydentura Joe Bidena. Kamala Harris reprezentuje młodsze pokolenie polityków (choć właśnie skończyła 60 lat) i przed kilkoma laty reprezentowała również bardziej progresywne skrzydło partii. Obecnie z wielu ówczesnych deklaracji się wycofuje albo unika poruszania tematów, które mogłyby jej zaszkodzić na kampanijnym szlaku. Jeśli wygra – to właśnie ona zyska szansę, by pokierować partię na nowe tory. Ale to jej przegrana może wymusić przyspieszenie zmian, które zostały zamrożone przez zwycięstwo Bidena w 2020 roku.
Z perspektywy reszty świata, amerykańskie dylematy wyborcze mają niebagatelne znaczenie. Kamala Harris zapowiada kontynuację polityki zagranicznej Bidena, ale nie dysponuje jego doświadczeniem. W niektórych aspektach może ją również krępować Kongres. Wraz z wyborami prezydenckimi odbędą się także wybory do Izby Reprezentantów i jednej trzeciej Senatu. W przypadku Senatu istnieje duże prawdopodobieństwo, że to Republikanie przejmą kontrolę nad Izbą. Demokraci mieli dotąd minimalną przewagę, ale o reelekcję nie ubiega się Joe Manchin z Wirginii Zachodniej, stanu, w którym Donald Trump zdobł blisko 70% poparcia w poprzednich wyborach. Z kolei Jon Tester, demokratyczny senator z Montany, może przegrać walkę o reelekcję. Gdyby republikanie przejęli kontrolę nad senatem, potencjalna demokratyczna administracja będzie mieć trudności, jeśli chodzi o politykę nominacyjną – izba wyższa kongresu zatwierdza kandydatury na większość kluczowych pozycji w rządzie, jak również na ambasadorów. To od Kongresu zależą również kwestie budżetowe. Może to mieć kluczowe znaczenie na przykład w kwestii dalszej pomocy dla Ukrainy.
Ale jeszcze większym wyzwaniem dla przyszłości Ukrainy może być zwycięstwo Donalda Trumpa. Ani ten polityk, ani jego otoczenie nie kryje, że jego celem jest jak naszybsze zamrożenie konfliktu na Ukrainie i próba rozpoczęcia rozmów pokojowych. Nawet kosztem wymuszenia na Kijowie pewnych koncesji. J.D. Vance wprost sugerował, że Ukraina powinna wyrzec się dążenia do NATO. Nie jest jednak jasne, czy Trumpowi udałoby się ów plan zrealizować. Zakłada on bowiem, że Ukraina, choć na okrojonym terytorium, pozostanie jednak niezależnym od Rosji państwem. Na takie warunki najprawdopodobniej nie zgodzi się Władimir Putin, który jeszcze przed rozpoczęciem pełnoskalowej inwazji wskazał, że celem Rosji jest podporządkowanie Ukrainy (kryjące się pod pojęciami demilitaryzacji i denazyfikacji). Rosjanie, którzy kosztem olbrzymich strat postępują powoli naprzód, nie będą skłonni zaakceptować scenariusza innego niż poddanie się strony Ukraińskiej. Pozostaje więc pytanie, co zrobiłaby administracja Trumpa, gdyby plan rozmów pokojowych się nie powiódł. Czy zgodnie z przypuszczeniami niektórych osób z jego otoczenia, Trump zdecydowałby się na radykalne zwiększenie presji wobec Rosji? Czy byłby w stanie to zrobić, gdyby przeciw opowiedzieli się izolacjonistyczni politycy w Izbie Reprezentantów?
To właśnie kwestia ukraińska najmocniej odróżnia dwójkę kandydatów, jeśli chodzi o politykę zagraniczną. Trump i Harris są za to zgodni w poparciu dla Izraela (choć Harris większy nacisk kładzie na kwestię praw człowieka w strefie Gazy) oraz konieczności odpowiedzi na zagrożenie ze strony Chin i konieczność powstrzymania Pekinu przed inwazją na Tajwan – choć tutaj Trump prezentuje bardziej jastrzębie stanowisko, proponując 60% ceł na wszystkie produkty importowane z Chin. Trump oprócz tego proponuje również 10- lub 20% cła na wszelkie inne produkty importowane do USA, co nie tylko mogłoby doprowadzić do wzrostu cen w USA, ale także negatywnie wpłynąć na amerykański eksport, gdyby inne kraje wprowadziły w odwecie własne cła.
W sondażach ogólnokrajowych Kamala Harris utrzymuje niewielką przewagę. Trzeba jednak pamiętać, że w amerykańskim systemie decydujące znaczenie mają głosy elektorskie i choć kandydaci demokratów pokonywali Trumpa dwukrotnie w głosowaniu powszechnym, to jednak w 2016 roku został on prezydentem. W większości przypadków kandydat, który wygrywa w danym stanie zdobywa wszystkie jego głosy elektorskie. A jedynie w nielicznych stanach przewaga Harris bądź Trumpa jest na tyle niewielka, że nie można z góry przewidzieć kto zwycięży. To właśnie w tych wahających się stanach toczy się kampania prezydencka. Kandydaci skupili niemal całą swoją uwagę na Pensylwanii, Wisconsin, Michigan, Karolinie Północnej, Georgii, Arizonie i Newadzie. A ponieważ o ostatecznym wyniku w tych stanach może zdecydować kilkanaście lub kilkadziesiąt tysięcy głosów, prawdopodobnie można się również spodziewać prób kwestionowania wyniku, jakie obserwowaliśmy w 2020 roku. Dlatego największym zagrożeniem dla Stanów Zjednoczonych jest scenariusz, w którym jedna strona, ze względu na podejrzliwość wobec rządu i mediów, a także zwątpienie w prawidłowy przebieg demokratycznych procedur, nie uwierzy, że to kandydat tej drugiej strony mógł zwyciężyć.