Neokolonializm Afryki?

„Ingerencja świata zachodniego jest największym wyzwaniem, przed jakim stoją wszystkie kraje afrykańskie” – 31 sierpnia oświadczyła na antenie kanału „Arise News” dr. Arikana Chihombori-Quao.

Była ambasador Unii Afrykańskiej w Waszyngtonie, znana ze swej niechęci do krajów Europy Zachodniej, wyraziła opinię, która na Czarnym Lądzie jest bardzo powszechna. Wedle niej to europejska historia kolonizacji jest przyczyną nieszczęść, jakich w ostatnich stuleciach doświadczyli Afrykańczycy.

Te antyzachodnie nastroje wykorzystać próbują dwaj aktorzy zewnętrzni - Chiny oraz Rosja. Oba mają na to swój własny sposób. Narzędziem uzyskiwania wpływu jest dla Pekinu siła ekonomiczna, natomiast Moskwa świadczy “usługi militarne na żądanie”. Obie formy są na tyle efektywne, że Afryka szybko pozbywa się europejskiej, w tym francuskiej, spuścizny. Problem polega, że sukcesja przypada nie tyle lokalnym narodom, co nowym protektorom.

Przez Afrykę przetacza się fala puczów. W tle migocze widmo wojny ponadregionalnej. A wszystko spowija aura miliardów dolarów oferowanych przez nieprzebrane afrykańskie surowce.

Jak wygląda walka o Afrykę?

Nowy Upadek Mocarstw

Trzy tygodnie przed wypowiedzią zacytowaną na wstępie, dr. Chihombori-Quao skomentowała falę puczów, jakie przetoczyły się przez region Sahelu. W ostatnich dwóch latach wojskowi przejęli bowiem siłą władzę w: Sudanie, Czadzie, Mali, Nigrze, Burkina Faso i Gwinei.

„To, co dzieje się teraz w Afryce, to rewolucja podobna do tej, którą widzieliśmy po upadku potężnego Cesarstwa Rzymskiego, podobną do tej, którą widzieliśmy po upadku potężnego Imperium Brytyjskiego” – stwierdziła wówczas entuzjastycznie doktor Chihombori-Quao. Podkreślając jednocześnie, iż usuwanie dotychczas rządzących elit w rejonie Sahelu ma miejsce, ponieważ Francja traci wpływ w krajach, które niegdyś były jej koloniami.

Dyplomatka, która wykształciła się w Stanach Zjednoczonych, od lat nie ukrywała, że szczególną awersję wzbudza w niej francuski rząd. Jak spekulowano z tego też powodu straciła w 2019 r. stanowisko ambasador Unii Afrykańskiej w Waszyngtonie, ponieważ rządzący wówczas krajami Sahelu politycy woleli nie narażać się Paryżowi.

Teraz Arikana Chihombori-Quao może odczuwać satysfakcję. Pomiędzy dwoma wywiadami, jakich udzieliła dla „Arise News” w kolejnej z byłych francuskich kolonii doszło do wymiany rządzących. Nad ranem 30 sierpnia 2023 r. w Gabonie żołnierze elitarnej Gwardii Republikańskiej zdjęli ze stanowiska prezydenta Ali Bongo Ondimbę, choć mieli go chronić. Obalonego przywódcę oskarżono o sfałszowanie wyborów prezydenckich, których wyniki ogłoszono kilka godzin wcześniej.

Pełniący swój urząd od 2009 r. Ali Bongo razem z rządzącym wcześniej Gabonem ojcem Omarem Bongo, w sumie pozostawali prezydentami tego afrykańskiego kraju przez długie 56 lat! Udawało się im to w dużej mierze dlatego, że zawsze mogli liczyć na wsparcie Francji. Nieżyjący już Omar potrafił się za to rewanżować, np. wspierając finansowo kampanię wyborczą m.in. Jacquesa Chiraca oraz Nicolasa Sarkozy’ego.

Ali Bongo nie okazał się jednak politykiem tak zręcznym jak ojciec. Prezydent Francji Emmanuel Macron nie kiwnął nawet palcem w obronie obalonego przywódcy, ani też uwięzionego wraz z nim członków rodziny i grona najbliższych współpracowników.

Nad Sekwaną, ten nie pierwszy przykład słabnącej francuskiej pozycji w Afryce, wywołał szeroką debatę.

Lider koalicji ugrupowań lewicowych Jean-Luc Melenchon krytykował głowę państwa za przymykanie przez wiele lat oka na to, że Ali Bongo wraz z krewnymi rozkradali Gabon i bezkarnie fałszowali kolejne wybory. Nie przypadkiem senior dynastii Omar Bongo Ondimba wymyślił popularne na Czarnym Lądzie powiedzenie: „W Afryce nie organizuje się wyborów po to, żeby je przegrać”.

Z kolei przywódczyni narodowej prawicy Marine Le Pen zarzuciła Macronowi, że w kilka lat dopuścił do zupełnej utraty wpływów przez Francję w kluczowym dla niej regionie. Co ciekawe również były socjalistyczny prezydent François Hollande w programie France Info pod koniec sierpnia skarżył się, że mimo iż był to już kolejny zamach stanu w części Afryki, uznawanej przecież za francuską strefę wpływów, ze strony Paryża: „Nie było wystarczającej reakcji”.

Tym bardziej, że w przypadku Gabonu chodzi o wyjątkowe miejsce, gdzie swe interesy prowadzą największe z francuskich koncernów na czele z zajmującą się eksploatacją tamtejszych złóż ropy naftowej trójcą: Total Energy, Maurel & Prom oraz Perenco. Jednocześnie w bazie im. Charles’a de Gaulle’a w Libreville stacjonuje 6 Batalion Piechoty Morskiej, a przy porcie lotniczym im. Leona M’ba w Libreville, swoją bazę ma eskadra francuskich samolotów bojowych. Jeszcze przed początkiem fali przewrotów bazy te odgrywały bardzo istotną rolę w utrzymywaniu przez Francję jej znaczenia w Afryce. Teraz stają się absolutnie kluczowe, jako że około 6,5 tysięczny kontyngent żołnierzy, jaki Paryż trzymał od dekad m.in. w: Mali, Nigrze, Czadzie, Burkina Faso, Senegalu stracił nagle grunt pod nogami.

Sahel w ogniu

We wszystkich tych krajach puczyści próbują pozbyć się francuskich żołnierzy, mimo że ci jeszcze niedawno wspierali lokalne siły w walkach z partyzantami Państwa Islamskiego. Odbywało się to choćby w ramach prowadzonej do listopada 2022 operacji „Burkhane” obejmującej: Czad, Niger, Mauretanię, Burkina Faso i Mali. Teraz wywrotowcy jedynie w Gabonie nie żądają likwidacji francuskich baz.

Takiego optymizmu nie da się jednak dostrzec w przypadku innych państw, w których doszło do zamachów stanu. Obecnie szukają one sobie innych protektorów, z nadzieją spoglądając w stronę Moskwy lub Pekinu. Jednocześnie balansując na graniczy chaosu lub wojny domowej. Na to wszystko nakłada się groźba wybuchu konfliktu zbrojnego, mogącego podpalić całą Afrykę Zachodnią i Środkową.

Kiedy bowiem pod koniec lipca 2023 r. wojskowi obalili w Nigrze demokratycznie wybranego prezydenta Mohameda Bazouma, utrzymującego sojusz z Francją i bliskie relacje z USA, interwencją zbrojną zagroziły kraje ECOWAS tj. Wspólnoty Gospodarczej Państw Afryki Zachodniej na czele z Nigerią. A ściślej mówiąc te, w których jeszcze nie doszło do puczu.

Jednak Niger to olbrzymi kraj o powierzchni 1,2 miliona km kwadratowych, z populacją liczącą 25 milionów mieszkańców. Wprawdzie najpotężniejsza w regionie Nigeria może się pochwalić ponad 200 tys. armią i ma możność odcięcia sąsiada od dostaw prądu i paliw, to nie oznacza to pewności szybkiego rozstrzygnięcia zbrojnej konfrontacji. Tak naprawdę żadne z tamtejszych państw nie jest gotowe na wojnę. Pomimo ultimatum ECOWAS szuka więc rozwiązania dyplomatycznego. W dyskretnych negocjacjach pośredniczy zaś nie Francja, lecz Algieria. To tylko jeszcze jeden dowód na to, jak błyskawicznie maleje znaczenie Paryża w tym regionie Afryki, niegdyś zdominowanym przez Francuzów.

Stacjonujące w Nigrze wojska V Republiki zachowały podczas puczu zupełną bierność, mimo że kraj ten do tej pory stanowił po Kazachstanie i Australii trzeciego dostawcę uranu do francuskich reaktorów jądrowych. Niger w 2022 r. zaspokajał blisko 18 proc. zapotrzebowania Francji na ten surowiec.

Nasuwa się zatem pytanie? Dlaczego Francja tak szybko traci wpływy w Afryce? W wywiadzie dla dziennika „Le Figaro” Antoine Glaser zdiagnozował ten problem krótko: „Francja przegapiła globalizację Afryki.” I trudno się z tym nie zgodzić. Od ponad dekady trwa wielka gra o Czarny Ląd, prowadzona przez największe mocarstwa. I wbrew pozorom to nie państwa Zachodu są w niej najbardziej ekspansywną stroną.

Afrykański skarbiec Chin

Stan równowagi w Afryce, jaki wyłonił się po zakończeniu „zimnej wojny” zaczął być po cichu podmywany już na samym początku XXI w. za sprawą ekspansji ekonomicznej Chin. Chińskie PKB pięło się w górę we wręcz oszałamiającym tempie, aż w roku 2006 r. dobiło do rekordowego wyniku 14 proc przyrostu w czasie zaledwie 12 miesięcy. To sprawiało, że przemysł Państwa Środka potrzebował coraz więcej surowców oraz nowych rynków zbytu. Pekin zatem już w 2000 r. powołał do życia: FOCAC tj. Forum on China-Africa Cooperation, zapraszając do współpracy rządy krajów afrykańskich. Państwo Środka zaoferowało Afryce dostęp do tanich kredytów, i obiecało inwestycje.

W rozmowach pomagał fakt, że w odróżnieniu od krajów Zachodu komuniści zupełnie nie interesowali się, czy pożyczkobiorcy trzymają się reguł demokracji oraz przestrzegają praw człowieka. Chińskie pieniądze służyły przede wszystkim do rozbudowy infrastruktury, ułatwiającej wydobycie, transport i wywóz surowców. Dzięki temu powstawały nowe: drogi, linie kolejowe, czy porty. Z drugiej strony, abstrahując od motywacji, należy obiektywnie przyznać, że chińskie projekty poprawiły jakość życia milionom mieszkańców Czarnego Lądu oraz pozwoliły tamtejszym państwom zyskać dużo lepszą pozycję negocjacyjną w rozmowach z USA i zachodnią Europą.

Ekspansja Chin w Afryce wyraźnie przyśpieszyła po 2013 r. za sprawą wypromowanego przez prezydenta Xi Jinpinga projektu „Jeden Pas i Jedna Droga”. W efekcie handel między Chinami, a Afryką wzrósł w latach 2000-2016 z ok. 10 mld do ponad 100 miliardów dolarów rocznego obrotu, znacznie wyprzedzając wymianę handlową miedzy USA, a Czarnym Lądem.

„W połowie 2015 roku Chiński Bank Rozwoju, jedna z czołowych instytucji finansowych kraju, oświadczył, że zarezerwował 890 miliardów dolarów na około 900 projektów, głównie w sferach transportu, infrastruktury i energetyki” – opisuje, w książce „Nowe jedwabne szlaki.Teraźniejszość i przyszłość świata” Peter Frankopan. „Zamorską odnogę projektu pomyślano celowo tak, aby uwzględniała państwa położone na wschodnim wybrzeżu Afryki, a nawet dalej” - dodaje.

Jednak ktoś mógłby zapytać - gdzie jest tu haczyk?

Podbój Afryki przy użyciu juanów z czasem zaczął przybierać namacalną formę pułapki zadłużeniowej. Wedle danych zbieranych przez Global Development Policy Center w latach 2000–2022 chińskie instytucje finansowe podpisały z rządami 49 krajów afrykańskich oraz związanymi z nimi przedsiębiorstwami państwowymi aż 1243 umowy kredytowe na łączną sumę 170 miliardów dolarów. W Pekinie zadłużały się m.in. wszystkie byłe kolonie francuskie.

Tymczasem jeśli dłużnik zalega ze spłatami, wówczas kredytodawca przejmuje na własność, gwarantowany w umowie, zastaw. W grę wchodzą zasoby absolutnie strategiczne: złoża surowców, linie kolejowe lub morskie porty. Przykładowo od pięciu lat trwa spór między Kenią, a chińskim Eximbank, czy ten ma prawo przejąć port w Mombasie, kluczowy dla wschodniego wybrzeża Afryki. Roszczenie wynika z tego, iż Kenia zalega ze spłatą 3,6 mld USD pożyczki kolejowej. Podobne problemy dotyczą już ponad 20 afrykańskich państw, zadłużonych po uszy w instytucjach finansowych Państwa Środka.

Chińską obecność ekonomiczną Pekin chce wzmacniać także obecnością wojskową. W lipcu 2017 roku Chiny otworzyły swoją pierwszą poza Azją zagraniczną bazę wojskową w Dżibuti. Umowa pozwala na dyslokację 10 tys. żołnierzy do 2026 rok.

Tym sposobem Państwo Środka chce mieć wpływ na wydarzenia w Zatoce Adeńskiej i Cieśninie Bab-al Mandab, stanowiącą początek szlaku morskiego do Chin, a zarazem trzymać w swym ręku etiopską wymianę handlową. Odbywa się ona głównie za pośrednictwem portu w Doraleh (Dżibuti), do którego prowadzi z Etiopii, licząca sobie ponad 730 km, linia kolejowa. Powstała ona za, rzecz jasna, chińskie pieniądze i jest dziełem chińskich firm, podobnie jak wiele innych dróg żelaznych powstałych w ostatnich latach w Afryce.

Do tej pory zbudowano ponad 6 tys. kilometrów linii kolejowych na kontynencie w ramach współpracy Pekinu z krajami afrykańskimi, a sporządzane plany mówią nawet o 12 tys. km nowych trans-afrykańskich linii kolejowych

Wraz z tak ambitną rozbudową sieci dróg żelaznych Pekin zyska dostęp do korytarzy komunikacyjnych, pozwalających mu na dalsze rozszerzanie swych wpływów ekonomicznych i politycznych w głębi Czarnego Lądu”

Wagner “Na Żądanie”

Przy nieporównywalnie mniejszym potencjale, równie wiele jak Chiny, chce znaczyć na terenie Afryki Rosja. Brak wystarczających zasobów finansowych Kreml stara się jednak nadrabiać przy pomocy narzędzi militarnych oraz brutalnej siły.

Opublikowany w marcu 2022 r., raport pt. „Security, Soft Power, and Regime Support: Spheres of Russian Influence in Africa” wydany przez Tony Blair Institute, ostrzegał przed tym Zachód. Napisano w nim: „Rosyjska inwazja na Ukrainę uwypukliła, do czego Władimir Putin jest gotów się posunąć, aby rozszerzać wedle swego wyobrażenia interesy Rosji poza granicami kraju. Podczas gdy świat skupia się na najnowszej agresji Rosji w Europie, kraje Zachodnie nie mogą stracić z oczu szerszej strategicznej konfrontacji, która ponownie odżyła w ostatnich latach za sprawą Rosją w całej Afryce”.

Grupa autorów, która przygotowała dokument wyróżniła dwa główne sposoby pozyskiwania sobie przez Moskwę afrykańskich państw, tak aby w następnym kroku zdobyć dostęp do zlokalizowanych na ich terytorium złóż surowców.

Pierwszym są dostawy taniej broni dla wojsk najbardziej okrutnych dyktatorów lub rządów, z którymi otwarta współpraca stała się dla państw demokratycznych zbyt kłopotliwa. „Na przykład, po tym, jak USA wycofały się z porozumienia z rządem Nigerii w 2014 r., aby dostarczyć krajowi kontyngent śmigłowców szturmowych z powodu obaw o prawa człowieka, Rosja zawarła umowę z Nigerią na sześć śmigłowców Mi-35” – piszą autorzy raportu.

Po tym sukcesie Moskwa nawiązała różnego rodzaju formy współpracy militarnej ze wszystkimi państwami Sahelu. Do Nigru trafiła partia śmigłowców Mi-35, natomiast z Mali w 2019 r. Kreml podpisał porozumienie obronne. Umowy o szkoleniu miejscowych jednostek wojskowych zawarto m.in. z: Czadem, Nigerią a także: Tanzanią, Burundi, Kongo i Republiką Środkowoafrykańską. Notabene bardzo prawdopodobne jest, że za militarny sprzęt i usługi szkoleniowe wspomniane państwa płaciły pieniędzmi pożyczonymi od Chińczyków.

Jednak jeszcze skuteczniejszym sposobem na szybkie umacnianie wpływów i przejmowanie kontroli nad zasobami surowców okazało się stworzenie narzędzia, określanego terminem PMC - Private Military Company. Sławna z racji okrucieństw i popełnionych zbrodni „Grupa Wagnera” powstała pod okiem podpułkownika rosyjskiego wywiadu wojskowego GRU Dmitrija Utkina w 2014 r. Zaś jej działaniami zarządzał były kryminalista, a następnie majętny przedsiębiorca, i do czasu zaufany człowiek Putina, Jewgienij Prigożyn.

We wspomnianym raporcie odnotowano, że w ciągu zaledwie kilku lat najemnicy „Grupy Wagnera” stali się głównym narzędziem Kremla, używanym na terenie Afryki. W Sudanie rosyjscy najemnicy szkolili siły szybkiego reagowania w regionie Darfuru i personel wojskowy armii pozostającej po rozkazami reżimu prezydenta Omara al-Baszira, nim ten został obalony w kwietniu 2019 r. Oddziały „Grupy Wagnera” rozmieszczono też w Libii, jako wsparcie dla Libijskiej Armii Narodowej (LNA) gen. Chalify Haftara - mówiliśmy o tym w naszym niedawnym odcinku o Libii.

Do Republiki Środkowoafrykańskiej „wagnerowcy” przybyli w 2018 r., aby strzec złóż diamentów, szkolić lokalną armię i zapewnić ochronę dla prezydenta Faustina Archange Touadéra. Trzy lata później Kreml wysłał ich też do Mali. Wcześniej doszło w tym kraju do dwóch, kolejnych zamachów stanu, przeprowadzonych przez wojskowych. Następnie przetoczyła się fala antyfrancuskich demonstracji na ulicach Bamako, w których uczestniczyli też puczyści.

Podczas jednej z nich, odbywającej pod koniec października 2021 r., członek Tymczasowej Rady Narodowej Mali Mohamed Ousmane Mohamedoun ogłosił tłumowi: „Jesteśmy tutaj, aby zademonstrować naszą suwerenność narodową. Aby przypomnieć całemu światu, że suwerenność należy do ludzi i że ci, którzy tego nie zrozumieli, muszą już dziś nadrobić zaległości”. Prezydent Macron, zirytowany żądaniami Malijczyków, nakazał wycofać 5,5 tys. francuskich żołnierzy z ich kraju, choć ci od 2012 r. prowadzili tam walki z dżihadystami. Miejsce sił V Republiki natychmiast zajęła „Grupa Wagnera”.

Kolejną „zdobyczą” może okazać się Kamerun, z którym 12 kwietnia 2022 r. Kreml podpisał umowę o współpracy wojskowej. Tam za militarne wsparcie rosyjskich PMC lokalni dyktatorzy płacą zgodą na przejmowanie przez „wagnerowców” praw do eksploatacji złóż: złota, platyny i diamentów. A także uranu, kobaltu i litu.

Jednak samo wejście w posiadanie cennych surowców nie oznacza jeszcze, że się na nich sowicie zarobi. Chcąc je spieniężyć, należy wspomniane dobra wyekspediować do odbiorców na całym świecie drogą morską. W przypadku Kamerunu dysponuje on własnymi portami, jednak apetyty Kremla sięgają złóż zlokalizowanych w głębi Afryki. To oraz chęć umacniania wpływów politycznych i militarnych wymusza posiadanie własnej bazy morskiej na Czarnym Lądzie. Stąd coraz większe zainteresowanie Kremla Sudanem. Od 20 lat Rosja jest głównym dostawcą broni do tego kraju, a od 2018 r. stacjonuje tam co najmniej jedna kompania „wagnerowców”.

„1 grudnia 2021 Rosja podpisała porozumienie z Sudanem pozwalające jej stworzyć w Port Sudanie punkt zabezpieczenia materiałowo-technicznego” – donosił w swym raporcie Ośrodek Studiów Wschodnich. Porozumienie zakłada, że tworzona baza będzie dysponowała systemem obrony przeciwlotniczej oraz walki radioelektronicznej. Zaś jej wojskowy personel wraz z rodzinami miał się cieszyć immunitetem dyplomatycznym, a także zwolnieniem z obowiązku płacenia podatków i wnoszenia opłat celnych. Jak widać Rosja szykowała sobie w Afryce eksterytorialne „okno na świat”.

Pechowo dla Kremla w Sudanie wybuchła wojna domowa i cały projekt znalazł się w stanie zawieszenia, bo lokalne władze w zamian za ratyfikację umowy domagają się dostaw broni. Tymczasem prowadzona przez Rosję wojna z Ukrainą sprawia, że akurat tego, najważniejszego do niedawna autu, Kremlowi dziś brakuje najbardziej.

Chęć posiadania na własnym terytorium rosyjskiej bazy wojskowej ogłosiła w czerwcu 2023 r. także Republika Środkowoafrykańska. Jak powiedział w wywiadzie dla gazety „Izwiestia” ambasador Republiki Środkowoafrykańskiej w Rosji Leon Dodonou-Pounagaza: “Potrzebujemy rosyjskiej bazy wojskowej z 5 000 do 10 000 żołnierzy”.

Zatem gdyby nie wojna z Ukrainą Moskwa miałaby obecnie szansę na szybkie wykrojenie sobie w Afryce imponującej strefy wpływów, przy użyciu głównie środków militarnych. Już obecnie wedle szacunków Africa Center for Strategic Studies (będącego agendą Departamentu Obrony USA) Kreml prowadzi różnorakie działania na terenie ponad 20 afrykańskich krajów, bezpośrednio wspierając 14 reżimów autorytarnych.

Czas pokaże jak będzie wyglądać działalność Grupy Wagnera w Afryce po tym jak w sierpniu pod St. Petersburgiem spadł samolot z całym jej dowództwem. Niemniej nie należy mieć złudzeń, że śmierć Prigożyna, czy Utkina zakończy działalność grupy w Afryce.

Nawet najokrutniejszy satrapa, jeśli układa sobie przyjaźnie relacje z Moskwą, zawsze może liczyć na rosyjskie wsparcie w Radzie Bezpieczeństwa. Jednocześnie Kreml robi bardzo wiele, żeby podkopywać na Czarnym Lądzie demokrację i zastępować ją na drodze wojskowych przewrotów, autorytarnymi reżimami. Tak zyskuje nowych sojuszników oraz miejsca, gdzie można posłać „Grupę Wagnera” na poszukiwanie cennych zdobyczy. Wyczerpana wojną z Ukrainą Rosja coraz bardziej potrzebuje Afryki oraz jej bogactw.

Niemniej rosyjskie i chińskie apetyty na Czarny Ląd nie uchodzą uwadze Ameryki.

Spóźnione, ale obecne?

Jeszcze całkiem niedawno dla Waszyngtonu zmiany polityczne zachodzące w Afryce stanowiły kwestię w najlepszym razie drugorzędną. Niemniej konieczność konkurowania w globalnej skali z Chinami i powstrzymywania ekspansji militarnej Rosji sprawiła, że USA nie mogą dłużej stać z boku.

Aczkolwiek administracja Joe Bidena najwyraźniej chce unikać powtórzenia błędu, jaki popełnił prezydent George Bush senior, wysyłając do Somalii w 1992 r. 28 tys. żołnierzy w ramach misji pokojowej pod sztandarami ONZ. Szybko uwikłali się oni w niekończące się walki z miejscowymi bandami i oddziałami partyzanckimi. Czego ukoronowaniem była katastrofalna akcja w Mogadiszu, stanowiąca potem kanwę sławnego filmu Ridleya Scotta „Helikopter w ogniu”.

Od tego momentu Amerykanie bardzo niechętnie wysyłają swych żołnierzy na Czarny Ląd, preferując dyplomację oraz drony. Przy pomocy tych ostatnich od lat polują na bojowników Państwa Islamskiego, głównie na terenie Somalii, gdzie rebelię wznieciła w 2012 r. powiązana z ISIS organizacja Asz-Szabab. Zachowaniu wpływów w północno-wschodnim rogu Afryki służy też jedyna baza wojskowa USA na Czarnym Lądzie, czyli znajdujący się w stolicy Dżibuti Camp Lemonnier . Notabene zlokalizowany obok bazy francuskiej i japońskiej oraz naprzeciwko rozbudowywanej po drugiej stronie zatoki – bazie chińskiej.

W porównaniu z rozmachem z jakim działają Pekin oraz Moskwa, poczynania Stanów Zjednoczonych prezentowały się jednak więcej niż skromnie. Aż do czerwca 2021 r. Wówczas to prezydent Biden na szczycie G-7 ogłosił inicjatywę Build Back Better World w skrócie „B3W”.

Stany Zjednoczone w jej ramach zamierzały wypierać z Afryki chińskie wpływy, oferując tamtejszym krajom środki finansowe w wysokości ponad 40 mld dolarów na rozbudowę infrastruktury oraz różnego rodzaju inwestycje.

Pekin zareagował wręcz błyskawicznie, przystępując miesiąc później do promowania istniejącej od 2018 r. Afrykańskiej Kontynentalnej Strefy Wolnego Handlu (AfCFTA), obiecując jej różnorodne wsparcie ekonomiczne.

Po tej, wstępnej licytacji gigantów, pół roku później obudziła się z letargu Europa. W dniach 17-18 lutego 2022 r. na szczycie Unia Europejska – Unia Afrykańska w Brukseli uzgodniono, iż kraje UE zaoferują, tej organizacji zrzeszającej 55 państw, pakiet inwestycyjny na sumę 150 mld euro. Miał on służyć - wedle oficjalnego komunikatu, budowaniu: „bardziej zróżnicowanej, trwałej i odpornej gospodarki” na Czarnym Lądzie. Przy okazji chwalono się, że już teraz bezpośrednie inwestycje zagraniczne z Europy na terenie Afryki przekroczyły w 2019 r. kwotę 240 mld euro, kiedy amerykańskie wyniosły niewiele ponad 42 mld euro, a chińskie niecałe 40 mld euro. Co swoją drogą przy okazji pokazuje, że Pekin woli pożyczać Afrykanom, a następnie egzekwować spłatę zobowiązań, niż brać na siebie ryzyko inwestycyjne.

Tydzień po brukselskim szczycie Rosja najechała na Ukrainę i uwaga krajów Zachodu skoncentrowała się na wojnie, mogącej wywrócić do góry nogami, dotychczasowy europejski porządek. Kwestie afrykańskie nabrały wówczas zupełnie innego wymiaru - i skoncentrowały się na energetyce.

Już w kwietniu 2022 roku premier Włoch Mario Draghi wyprawił ministra spraw zagranicznych Luigiego Di Maio oraz prezesa koncernu energetycznego ENI Claudio Descalzi do Kongo i Angoli. Głównym celem ich podróży było zainicjowanie stałej współpracy przy wydobyciu gazu ziemnego w tych krajach oraz przy jego dostawach do Włoch. Draghi natomiast osobiście udał się do Algierii gdzie podpisał umowę z prezydentem Abd al-Madżid Tabbunem, dotycząca znaczącego zwiększenia zakupów błękitnego paliwa, pochodzącego z tamtejszych złóż. Dzięki temu po unijnym szczycie szefów rządów 24 czerwca 2022 r. premier Włoch mógł się chwalić osobistym sukcesem. „Kroki, które wprowadziliśmy, zaczynają przynosić rezultaty” – mówił. „Uzależnienie (Włoch – przyp. aut.) od rosyjskiego gazu, które w zeszłym roku było na poziomie 40 procent, wynosi dziś 25 procent” – podkreślał z dumą Draghi.

Mniej powodów do zadowolenia miał w tym samym czasie Olaf Scholz. Kanclerz Niemiec też peregrynował po Czarnym Lądzie, by spotkać się z przywódcami zasobnych w złoża gazu Senegalu i Nigru. Jednak, żeby łatwo trafiał on do Niemiec potrzebna jest sieć gazociągów lub gazoportów. Tymczasem wkrótce nadeszła seria przewrotów wojskowych w krajach Sahelu.

Na dziś kolejne sukcesy w Afryce odnoszą Chiny oraz Rosja. Zarówno Pekin, jak i Moskwa, nie są zainteresowane wprowadzaniem zasad demokratycznych i respektowaniem praw człowieka, wręcz przeciwnie. To stanowi duży atut w ustalaniu warunków współpracy z lokalnymi dyktatorami. Nie oznacza to bynajmniej, że mocarstwa zachodnie nie mają historii układów z afrykańskimi autokratami. Niemniej obecnie nie mogą w sposób transparentny uczestniczyć w licytacji z Rosją i Chinami, a na wspieranie inicjatyw demokratycznych w Afryce nikt obecnie nie ma ani sił, ani funduszy.

W taki sposób Stany Zjednoczone wraz z Unią Europejską oddają pola konkurentom. Unikają operacji wojskowych, a wielkie środki obiecywane dwa lat temu pozostały głównie na papierze. Amerykański projekt „B3W” oraz porozumienie UE z Unią Afrykańską wydają się dziś martwe, ponieważ nie zabrano obiecanych kwot na ich realizację. Dla Zachodu konflikt na Ukrainie oraz kryzys energetyczny, który mocno nadwyrężył europejską gospodarkę, są obecnie ważniejsze. Słabnąca i targana wewnętrznymi konfliktami Francja przeprowadza więc cichy odwrót ze swych byłych kolonii, nie próbując nawet stawiać oporu. Prezydent Emmanuel Macron 24 września 2023 ogłosił, iż stacjonujący nadal w Nigrze kontyngent 1400 francuskich żołnierzy, zostanie wycofany. Na początku października rozpoczęła się ich ewakuacja.

Państwa afrykańskie pozostają biedne, słabe i łatwe do destabilizowania, zaś ich elity polityczne podatne na korupcję. To sprzyja uzależnieniu od zewnętrznych protektorów. Największe zasoby aby tego dokonać posiadają Chiny. Bardzo zdeterminowana wydaje się Rosja.

Jednak trudno uwierzyć, że ów afrykański wyścig Zachód odda walkowerem. Według raportów ONZ Czarny Ląd odpowiada za około 30 proc. światowych zasobów surowców mineralnych, 12 proc. światowych złóż ropy naftowej i 8 procent gazu ziemnego. Wśród tych bogactw znaleźć można: lit, kobalt i metale ziem rzadkich. Czyli surowce niezbędne do wcielenia w życie wielkich planów transformacji energetycznej oraz elektromobilności, realizowanych w Unii Europejskiej i Ameryce Północnej

Na to nakładają się idące w dziesiątki miliardów dolarów inwestycje zachodnich koncernów, jak choćby: Exxon Mobil, BP i Shell w przygotowanie do eksploatacji złóż gazu, znajdujących się na terenie: Mauretanii, Tanzanii, Mozambiku, czy Senegalu.

Wszystko to nakazuje sądzić, że dotychczasowa ekspansja zewnętrznych mocarstw na terenie Afryki to dopiero mała rozgrzewka, przed prawdziwym wyścigiem, który za jakiś czas się rozpocznie. Jednak dzisiaj na pole position w tym wyścigu znajduje się Pekin oraz Moskwa.

Paralaksy:
Arikana Chihombori-Quao