Bliski Wschód w cieniu wojny. 

Kocioł Bliskiego Wschodu nie przestaje wrzeć. Mnogość narodów, wyznań, kultur, a co za tym idzie niekończące się konflikty interesów tworzą trwającą od dziesięcioleci niestabilność. Wojna na Ukrainie to kolejny wielki płomień jeszcze bardziej podgrzewający bliskowschodni gar. Wiele państw regionu widzi w europejskiej wojnie potencjalną szansę na umocnienie swojej pozycji w regionalnej, czy nawet światowej rozgrywce. Wojna jednak przedstawia równie wielkie ryzyko popadnięcia w kolejną otchłań społecznych niepokojów. O co chodzi tak naprawdę chodzi na Bliskim Wschodzie?

Nowe pokolenie

Wojna na Ukrainie postawiła Arabię Saudyjską i Zjednoczone Emiraty Arabskie w bardzo niekomfortowej pozycji. Oba kraje uważane są za tradycyjnych sojuszników USA na Bliskim Wschodzie. Rzeczywistość jest jednak dużo bardziej skomplikowana. Od czasu prezydentury Baracka Obamy, relacje między Waszyngtonem, Rijadem i Abu Zabi znajdują się w kryzysie.

Arabscy przywódcy bardzo źle odebrali poparcie przez Obamę protestów w czasie Arabskiej Wiosny, zmniejszenie amerykańskiego zaangażowania wojskowego na Bliskim Wschodzie oraz podpisanie w 2015 r. porozumienia nuklearnego z Iranem. Wszystko to doprowadziło do spadku zaufania Arabów do amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa i rozpoczęcia poszukiwań alternatywnych partnerów. Tego procesu nie odwróciła nawet prezydentura Donalda Trumpa, która przyniosła chwilową odwilż w stosunkach Waszyngtonu z Rijadem i Abu Zabi.

Przywódcy Arabii Saudyjskiej i Zjednoczonych Emiratów Arabskich, Mohammed bin Salman i Mohammed bin Zayed, mimo że dzieli ich spora różnica wieku (bo aż 24 lata), są przedstawicielami tego samego politycznego pokolenia, nowych arabskich przywódców, którzy chcą zerwać ze statusem swoistego „wasala” Ameryki i – wykorzystując bogactwo zasobów naturalnych – prowadzić niezależną politykę zagraniczną, lawirując między Waszyngtonem, Moskwą i Pekinem.

Z perspektywy Rijadu i Abu Zabi wojna na Ukrainie jest starciem nie ukraińsko-rosyjskim, lecz amerykańsko-rosyjskim. Nad Zatoką Perską pojawiają się nawet głosy, że wojna na Ukrainie jest pierwszym gorącym konfliktem w szerszej walce amerykańsko-chińskiej, która zdecyduje o nowym porządku światowym. Niezależnie od sposobu postrzegania wojny na Ukrainie, Arabowie nie czują się w żaden sposób zobowiązani do jednoznacznego poparcia ani Ukrainy ani Ameryki. Zwłaszcza, że w ostatnich latach zarówno Rijad i Abu Zabi dużo zyskały dzięki współpracy z Moskwą i Pekinem.

W 2016 r., gdy cena ropy naftowej nie przekraczała 50 dolarów za baryłkę, kraje OPEC w porozumieniu z Rosją, uzgodniły zmniejszenie wydobycia ropy naftowej, tym samym doprowadzając do wzrostu cen. Tak powstał tzw. format OPEC+, który istnieje do dzisiaj i posiada kluczowy wpływ na kształtowanie światowych cen ropy. Jednocześnie zaczęła rosnąć skala saudyjskich i emirackich inwestycji w rosyjską gospodarkę. Zaczęto rozmawiać także na temat współpracy wojskowej. Nie mogąc uzyskać niektórych typów uzbrojenia od Amerykanów, arabskie monarchie zaczęły rozważać zakup rosyjskich zamienników. To także dzięki rosyjskim mediacjom, Emiraty ponownie nawiązały stosunki dyplomatyczne z Syrią i stały się jednym z głównych zwolenników rehabilitacji Assada i powrotu Syrii do Ligi Państw Arabskich.

Podobnie sprawa wygląda z Chinami. Mimo, że współpraca gospodarcza między Pekinem, a Rijadem i Abu Zabi opiera się głównie na imporcie surowców energetycznych dla zaspokojenia potrzeb rozstrajającej się chińskiej gospodarki to w ostatnich latach widać coraz więcej inwestycji w inne dziedziny, m.in. przemysł wysokich technologii. W latach 2010-2020 wartość wymiany handlowej między KSA a Chinami wzrosła z 42 mld dolarów do 72 mld, a między ZEA a Chinami z 14 do 50 mld. Jednocześnie w 2020 r. Chiny stały się głównym partnerem handlowy m zarówno Arabii Saudyjskiej, jak i Emiratów. Oba kraje mają także kluczowe znaczenie w chińskim projekcie Pasa i Szlaku. Widać także początki współpracy wojskowej między Chinami a monarchiami Zatoki Perskiej. Przykładowo amerykański wywiad uważa, że Saudyjczycy - we współpracy z Chińczykami - prowadzą zaawansowany program budowy rakiet balistycznych.

W ostatnich latach Arabia i Emiraty używały swoich relacji z Moskwą i Pekinem jako swoistego "lewara" w kontaktach z Waszyngtonem. Przykładowo, gdy książę Mohammed bin Salman znalazł się w ogniu krytyki po zabójstwie Dżamala Chaszukdżiego w stambulskim konsulacie, a Kongres zaczął naciskać na prezydenta Trumpa w sprawie sankcji, MBS udał się do Pekinu, na spotkanie z Xi Jinpingiem i obiecał zainwestować w Chinach 10 mld dolarów. Ostudziło to nastroje na Kapitolu i zrodziło obawy przed rekalibracją polityki zagranicznej Królestwa Arabii Saudyjskiej i zwiększenia przez Rijad współpracy z Rosją i Chinami, kosztem sojuszu z USA.

Obecna wojna na Ukrainie jest dla Arabii Saudyjskiej i Zjednoczonych Emiratów Arabskich przede wszystkim okazją do zwiększenia własnej niezależności politycznej - dzięki kontynuowaniu polityki lawirowania między USA, Rosją i Chinami.

Nic też dziwnego, że gdy Rosja zaatakowała Ukrainę, to ani Arabia Saudyjska ani Zjednoczone Emiraty Arabskie nie spieszyły się z potępieniem rosyjskich działań. Już pod koniec lutego, gdy ceny ropy naftowej przekroczyły symboliczną barierę 100 dolarów za baryłkę, urzędnicy z administracji prezydenta Joe Bidena zaczęli wydzwaniać do Rijadu i Abu Zabi, dwóch najważniejszych graczy kartelu OPEC, prosząc o zwiększenie wydobycia ropy naftowej. Jednak ani książę koronny Arabii Saudyjskiej, Mohammed bin Salman (MBS) ani następca tronu Abu Zabi i faktyczny przywódca ZEA*, Mohammed bin Zayed*, nie chcieli w ogóle rozmawiać z prezydentem USA. Za pośrednictwem swoich doradców, MBS i MBZ przekazali Amerykanom jedynie krótki komunikat – wszelkie decyzje co do zwiększenia wydobycia ropy naftowej mogą być podjęte wyłącznie w formacie OPEC+ (tj. z udziałem Rosji).

Dopiero na początku czerwca KSA i ZEA zgodziły się na zwiększenie wydobycia i wprowadzenie na rynek w lipcu i sierpniu 248.000** baryłek ropy więcej niż zakładały pierwotne planu OPEC-u z zeszłego roku. O żadnym rozłamie na linii Zatoka-Moskwa nie może być jednak mowy, bo decyzja o zwiększeniu wydobycia zapadła w formacie OPEC+, tj. za aprobatą Rosji. Ponadto analitycy podkreślają, że 248.000 dodatkowych baryłek to zbyt mało, aby obniżyć ceny ropy – na czym tak bardzo zależy Amerykanom.

Błędem byłoby jednak zakładanie, że Rijad i Abu Zabi sympatyzują z rosyjską agresją na Ukrainę. Oba te arabskie kraje patrzą na ukraińską wojnę jako na rozgrywkę geopolityczną, na której próbują ugrać jak najwięcej dla siebie samych, a kontrolując łącznie 21 % światowych rezerw ropy naftowej, mają w tej rozgrywce bardzo silne karty. Obecna "neutralność" KSA i ZEA wobec wojny na Ukrainie może okazać się tylko chwilowa. Jeśli Amerykanie byliby skłoni do dalekich ustępstw wobec Arabów, ci mogliby ograniczyć współpracę z Rosją w ramach OPEC+ i zwiększyć wydobycie ropy naftowej (o znacznie więcej niż 248.000 baryłek), co uspokoiłoby sytuację na światowych rynkach.

Lista arabskich żądań wobec Ameryki jest jednak bardzo długa i zawiera wiele kontrowersyjnych punktów. Przede wszystkim KSA i ZEA liczą na zwiększenie amerykańskiej pomocy wojskowej w ochronie saudyjskich i emirackich instalacji naftowych przed atakami Houthich oraz zaostrzenie kursu wobec Iranu (zwłaszcza w kontekście powrotu USA do dealu z Teheranem). Pojawiają się także żądania specjalnej ochrony dla arabskich inwestycji finansowanych na terenie Rosji. Saudom zależy ponadto na ograniczeniu krytyki wobec księcia Mohammeda bin Salmana i dlatego chcą aby Joe Biden - który jeszcze podczas kampanii wyborczej nazywał Arabię Saudyjską „pariasem” - osobiście przyjechał do Królestwa i zadeklarował poparcie dla księcia. Emiraty także mają swoje specjalne żądania, a głównym z nich jest zgoda na sprzedaż samolotów F-35 do ZEA. Sprzedaż Emiratom 50 samolotów F-35 była bowiem jednym z warunków nawiązania relacji dyplomatycznych między ZEA a Izraelem (tzw. porozumienia Abrahama). Ostatecznie jednak umowa została zablokowana przez administrację Bidena ze względu na zacieśniającą się współpracę między Abu Zabi, a Pekinem.

Amerykanie podchodzą do arabskich żądań z dużym dystansem, uważając wiele z nich za trudne do spełnienia. W tej sytuacji Amerykanie podejmują starania o powrót na światowe rynki ropy z Wenezueli i Iranu. Niewykluczone jednak, że w dłuższej perspektywie, zwłaszcza jeśli wojna na Ukrainie będzie się przedłużała, Waszyngton będzie musiał iść na ustępstwa wobec Rijadu i Abu Zabi.

Sułtan w kryzysie

Postawa Turcji wobec wojny na Ukrainie jest niejednoznaczna i pełna wzajemnych sprzeczności. Już w pierwszych dniach wojny prezydent Erdogan potępił rosyjską inwazję, ale jednocześnie odmówił dołączenia do anty-rosyjskich sankcji.

28 lutego Turcja zamknęła cieśniny czarnomorskie dla rosyjskich okrętów wojennych, ale jeszcze do końca kwietnia pozwalała na przeloty przez turecką przestrzeń powietrzną rosyjskich samolotów wojskowych latających „z” i „do” Syrii. Jednocześnie mimo dostarczania na Ukrainę kolejnych dronów Bayraktar, Ankara nadal naciska na rozmowy pokojowe i proponuje Ukraińcom i Rosjanom tureckie mediacje. Gdy pojawiła się natomiast możliwość rozszerzenia NATO o Szwecję i Finlandię, Turcja zaczęła blokować rozmowy akcesyjne w tej sprawie.

Turcja opowiada się po stronie Ukrainy, ale jednocześnie robi to w taki sposób, aby nie antagonizować Rosji. Soner Cagaptay, jeden z czołowych ekspertów od tureckiej polityki, określa postawę Turcji mianem "pro-ukraińskiej neutralności".

W ostatnich latach Turcja zacieśniła współpracę z Rosją, ale nikt w Ankarze nie traktuje Rosji jako sojusznika. Turcy nadal poszukują partnerów do szachowania rosyjskich działań na Morzu Czarnym, na Kaukazie i Bliskim Wschodzie. W tej sytuacji Kijów staje się naturalnym partnerem dla Ankary. Turcja nie chce jednak podjąć działań, które mogłyby sprowokować ostrą reakcję Moskwy. Blisko połowa tureckiego zapotrzebowania na gaz pokrywana jest dzięki importowi z Rosji. Turecka turystyka, która generuje ok. 11% tureckiego PKB, bazuje także w dużej mierze na Rosjanach, którzy stanowią ok. 1/3 zagranicznych turystów odwiedzających Turcję. Dodatkowo Rosja - mimo że osłabiona wojną na Ukrainie - nadal jest w stanie podkopać turecką pozycję w Syrii, na Kaukazie i w Libii.

Turcy są tym mniej skorzy do konfrontacji z Rosją, że ich kraj sam przechodzi przez poważne perturbacje polityczno-gospodarcze. Inflacja w Turcji sięga blisko 70%, a turecka lira zalicza kolejne spadki - tylko w zeszłym roku turecka waluta straciła 44% swojej wartości. Turcja coraz mocniej odczuwa także ciężar utrzymywania blisko 4mln syryjskich uchodźców przebywających na terenie kraju. Zła sytuacja gospodarcza w kraju powoduje natomiast spadek poparcia nie tylko dla rządzącej koalicji AKP-MHP, ale także dla prezydenta Erdogana. Według ostatniego sondażu przeprowadzonego na początku maja aż 62% tureckich wyborców uważa, że to właśnie rządząca ekipa ponosi największą odpowiedzialność za problemy tureckiej gospodarki. Tymczasem już w przyszłym roku w Turcji odbędą się wybory parlamentarne i prezydenckie. Opozycja dawno nie miała lepszej okazji, aby rzucić wyzwanie Erdoganowi, który od blisko 20 lat rządzi Turcją.

Mimo swojej ciężkiej sytuacji, Turcy - podobnie jak Arabowie - uważają że wojna na Ukrainie może okazać się dla nich idealną okazją do zwiększenia własnej roli w światowym układzie sił - zwłaszcza po tym gdy Helsniki i Sztokholm zaczęły starać się o wejście do NATO. Turcja zablokowała rozmowy akcesyjne z Finlandią i Szwecją, a prezydent Erdogan nie chciał przyjąć w Ankarze delegacji z obu nordyckich państw, które chciały omówić tureckie wątpliwości. Nie oznacza to jednak, że Ankara mówi definitywne „nie” dla rozszerzenia Sojuszu. Erdogan prowadzi wyrafinowaną grę, w której - w zamian za zgodę na rozszerzenie NATO - próbuje uzyskać ustępstwa ze strony zachodnich partnerów.

Przede wszystkim Ankarze zależy na zniesieniu sankcji z tureckiej zbrojeniówki, zakończeniu sporu powstałego na tle zakupu przez Turcję rosyjskich systemów obrony przeciwlotniczej S-400, przywróceniu Turcji do programu F-35 oraz sprzedaży Turkom zmodernizowanych wersji samolotów F-16. Ankara ma także nadzieję na ujednolicenie stanowiska NATO wobec kwestii kurdyjskiej. Turcja, która od lat 80. toczy wojnę domową z Partią Pracujących Kurdystanu (PKK) jest skrajnie negatywnie nastawiona do wszelkich organizacji kurdyjskich działających tak na terenie Turcji, jak i poza jej granicami. Kurdyjska tożsamość narodowa jest postrzegana w Turcji jako zagrożenie bezpieczeństwa narodowego.

Mimo, że wszystkie kraje NATO uważają PKK za organizację terrorystyczną, to dużo łagodniej podchodzą do innych kurdyjskich organizacji np. walczących w Syrii i wspieranych przez USA kurdyjskich Powszechnych Jednostek Ochrony (YPG). Przez lata wojny w Syrii, YPG zyskało sympatię wielu liberalnych środowisk na Zachodzie - zwłaszcza w Szwecji. Jest to całkowicie nieakceptowalne dla Turków, którzy stawiają znak równości między YPG a PKK.

Zachowanie Turcji w sprawie rozszerzenia NATO to bardzo interesująca rozgrywka. Potencjalnie Turcy mogą wymusić - zwłaszcza na Amerykanach i Szwedach - konkretne ustępstwa. Z drugiej jednak strony Turcy mogą bardzo łatwo przelicytować. W ostatnich dniach prezydent Erdogan grozi m.in. rozpoczęciem nowej operacji wojskowej w Syrii. Turecka postawa jest źródłem stałej frustracji w zachodnich stolicach, które postrzegają warunki Ankary jako zwykły szantaż. Powoduje to niechęć do ustępstw wobec Erdogana, zwłaszcza w momencie gdy walczy on o swoją polityczną przyszłość, a do wyborów w Turcji pozostało niewiele ponad rok. Jeśli NATO uzna warunki Erdogana za zbyt wygórowane ostatecznie może odłożyć kwestię rozszerzenia Sojuszu na czas po tureckich wyborach, licząć na upadek rządu Erdogana i dojście opozycji do władzy.

Irańskie dylematy

Iran od początku wojny na Ukrainie otwarcie popiera Moskwę. Już drugiego dnia inwazji prezydent Ibrahim Raisi odbył rozmowę telefoniczną z Putinem, podczas której nazwał rosyjską inwazję "uzasadnioną odpowiedzią" na brak poszanowania Zachodu dla umów międzynarodowych i ekspansję NATO. Władze w Teheranie sympatyzują z Moskwą z kilku względów.

Przede wszystkim od 2015 r. relacje rosyjsko-irańskie uległy znacznej rozbudowie. Oba kraje ściśle współpracowały w Syrii, doprowadzając nie tylko do utrzymania władzy przez Baszara Assada, ale także do odbicia przez władze w Damaszku większej części kraju. W ostatnich latach oba kraje zaczęły zacieśniać także więzy gospodarcze. Dzięki rosyjskiemu poparciu pod koniec 2021 r. kraje członkowskie Szanghajskiej Organizacji Współpracy wyraziły zgodę na zmianę statusu Iranu z "obserwatora" na pełnoprawnego „członka”, który to proces ma zostać sfinalizowany w ciągu najbliższych 2 lat. Dodatkowo na etapie końcowym znajdują się także prace nad rosyjsko-irańską umową o 20-letniej współpracy strategicznej, która jest swoistą mapą drogową, wyznaczającą kierunek rozwoju relacji między Moskwą, a Teheranem.

Poparcie rosyjskiej agresji przez Teheran wynika także z pewnych pokrętnych analogii historycznych. Z perspektywy Iranu, wzmacnianie wschodniej flanki NATO jest prowokacją, tak jak amerykańskie bazy wojskowe w Iraku, Turcji czy nad Zatoką Perską. Irańskie władze postrzegają odsunięcie od władzy Janukowycza i protesty na Ukrainie z przełomu 2013 i 2014 r. za kolejną „kolorową rewolucję”, którą - ich zdaniem, podobnie jak zieloną rewolucję w Iranie z 2009 r. - sponsorował Zachód.

Jakkolwiek, w Teheranie istnieją obawy, że wojna na Ukrainie może negatywnie odbić się na rozmowach w sprawie powrotu USA do Joint Comprehensive Plan of Action, czyli irańskiego dealu nuklearnego, i zniesienia amerykańskich sankcji, które w 2018 r. prezydent Trump nałożył na Iran. Rozmowy w tej sprawie toczą się w Wiedniu od początku 2021 r., a wszelkie postępy są bardzo wolne. Przed wybuchem wojny na Ukrainie USA i Iran zdawały się być blisko porozumienia, jednak gdy Rosja najechała Ukrainę, a zachodnie kraje obłożyły Moskwę sankcjami, rosyjska delegacja przebywająca w Wiedniu (również będąca stroną porozumienia) zażądała od Amerykanów pisemnych gwarancji, że zachodnie sankcje nałożone na Rosję nie wpłyną negatywnie na współpracę rosyjsko-irańską.

Dlatego też, rosyjska postawa doprowadziła do zawieszenia dalszych rozmów w Wiedniu. Moskwa obawia się, że zniesienie sankcji z Teheranu doprowadzi do zalania rynku przez irańską ropę i gaz, co mogłoby mieć fatalne konsekwencje gospodarcze dla rosyjskiej gospodarki.

Irańczycy pozostają między młotem a kowadłem. Zależy im na zniesieniu sankcji, jednak nie chcą zawierać z Ameryką nowej umowy z pominięciem Rosji. Irańczycy obawiają się, że Amerykanie zawierając nowe porozumienie naciskaliby na uregulowanie w nim wielu kontrowersyjnych kwestii, których oryginalne JCPOA nie obejmuje np. wsparcie dla pro-irańskich bojówek w regionie czy irański program rakiet balistycznych. Dlatego Irańczycy od początku rozmów z administracją Joe Bidena naciskają na to, by celem był jedynie powrót do pierwotnego Joint Comprehensive Plan of Action i nic więcej. Do tego jednak Irańczycy potrzebują Rosjan.

Rosjanie rozumieją, że długotrwałe blokowanie rozmów w sprawie irańskiego dealu może negatywnie wpłynąć na relacje rosyjsko-irańskie, na co Moskwa nie może sobie obecnie pozwolić. Dlatego wątpliwe jest, aby w kolejnych miesiącach postawa rosyjskiej delegacji w Wiedniu była tak kategoryczna jak w lutym. Rosja z pewnością będzie starała się przedłużyć te negocjacje do granic możliwości, jednak nie odbędzie się to kosztem swoich kontaktów z Teheranem.

Zwłaszcza, że sami Irańczycy mają pewne wątpliwości co do zasadności porozumienia z Ameryką. W Teheranie istnieją obawy, że kolejny prezydent USA może wycofać się z umowy tak jak zrobił to Donald Trump w 2018 r. Taki scenariusz jest tym bardziej prawdopodobny, dlatego że irańskie porozumienie nigdy nie zostało zatwierdzone przez Kongres, a prezydent Biden je reaktywując także nie może liczyć na poparcie Kongresu. Wydaje się, że irańskie władze nadal nie są całkowicie przekonane, co do sensu porozumienia z USA .

Rosjanie liczą, że ostatecznie irańskie wątpliwości wezmą górę i nie dojdzie do porozumienia na linii Waszyngton-Teheran, a irańska ropa i gaz nie wrócą na światowe rynki.

Izrael i trójkąt syryjski

W wojnie ukraińsko-rosyjskiej, Izrael opowiada się po stronie Kijowa, lecz podobnie jak Turcja stroni od podjęcia agresywnych działań wobec Moskwy. Izrael nie przyłączył się ani do sankcji nałożonych na Rosję, ani nie rozpoczął wysyłki uzbrojenia na Ukrainę.

Dobre relacje z Rosją mają bowiem strategiczne znaczenie dla bezpieczeństwa narodowego Izraela. Dzięki cichej zgodzie Moskwy, izraelskie lotnictwo może swobodnie atakować irańskie cele w Syrii, nie obawiając się rosyjskich systemów S-400 rozmieszczonych na południu Syrii. Mało tego, Rosjanie najprawdopodobniej regularnie wymieniają z Izraelczykami informacje wywiadowcze na temat irańskich działań w Syrii i Iraku.

Izrael mógłby co prawda zerwać to ciche porozumienie z Moskwą i atakować cele w Syrii bez zgody Rosji. Z perspektywy interesów Izraela nie miałoby to jednak większego sensu. Rosja jest pozytywnie nastawiona do Tel Awiwu i najczęściej uwzględnia interesy Izraela przy swoich bliskowschodnich decyzjach. Ponadto obecność Rosjan w Syrii umożliwia Assadowi stałe lawirowanie między Moskwą i Teheranem. Jest to także z korzyścią dla Izraela, który nie może pozwolić, aby Syria stała się całkowicie uzależniona od Iranu.

W ostatnich tygodniach Rosjanie kilkukrotnie wysyłali Izraelczykom sygnały przestrzegające przed próbami zmiany obecnego status quo. Na początku maja Moskwę odwiedziła delegacja Hamasu, a dwa tygodnie później rosyjska obrona przeciwlotnicza ostrzelała izraelskie samoloty, gdy wracały z ataku na cele na terenie Syrii.

Wszystko to sprawia, że bardzo wątpliwe, aby Izrael – nawet w sytuacji osłabienia Rosji wojną na Ukrainie – podjął agresywniejsze działania mogące podkopać rosyjską pozycję w Syrii.

Arabska Wiosna 2.0

Mimo, że większość bliskowschodnich państw stara nie angażować się w wojnę na Ukrainie, to wojna w znaczący sposób wpływa na sytuację Bliskiego Wschodu. Przede wszystkim poprzez gwałtowny wzrost cen żywności, co odczuły regiony najbardziej uzależnione od importu żywności z zagranicy. Jednym z takich regionów jest właśnie Bliski Wschód. Dobrym przykładem jest tu sprawa tak podstawowego towaru jak pszenica. Rosja i Ukraina łącznie odpowiadają za ok. 1/3 światowego eksportu pszenicy.

Egipt jest największym importerem pszenicy na świecie, a import z Ukrainy i Rosji zaspokajał ponad 70% egipskiego zapotrzebowania. Jednak gdy wybuchła wojna na Ukrainie, ceny pszenicy podskoczyły o 60%, a egipska inflacja wzrosła z 5% do 14,5%. Podobna sytuacja występuje także m.in. w Tunezji, Iraku czy Libanie. Mustafa al Kadhimi, premier Iraku, szacuje że wojna na Ukrainie doprowadzi w 2022 r. do wzrostu cen żywności w jego kraju o co najmniej ok. 40% w porównaniu z zeszłym rokiem. Sytuację kryzysu na rynku żywności bliższej przybliżyliśmy w jednym z naszych ostatnich materiałów.

Eksperci ostrzegają, że wzrastające ceny żywności mogą doprowadzić na Bliskim Wschodzie do głębokiego kryzysu gospodarczo-politycznego. Niektórzy zauważają liczne podobieństwa między obecną sytuacją a tą z końca 2010 r. i wieszczą wybuch nowej Arabskiej Wiosny.

Mimo upływu ponad 10 lat od tamtych wydarzeń problemy społeczno-gospodarcze, które legły u podstaw Arabskiej Wiosny nadal pozostają nierozwiązane. Większość ruchów protestacyjnych została stłumiona, a władza nadal sprawowana jest w sposób autorytarny. Podwyżki cen żywności i ogólny kryzys gospodarczy mogą stać się katalizatorem wybuchu nowej fali protestów, które znowu przetoczą się przez cały region.

Najtrudniejsza jest sytuacja w Libanie i Iraku. Bagdad nadal nie pozbierał się gospodarczo po wojnie domowej i walce z Kalifatem. Widać także rosnące podziały wśród ludności szyickiej, która coraz wyraźniej dzieli się na dwa obozy – nacjonalistów i zwolenników współpracy z Iranem. Jeszcze gorsza sytuacja jest w Libanie, gdzie inflacja przekroczyła 200% a rząd nie posiada już pieniędzy na regulowanie bieżących rachunków – nawet import żywności do Libanu jest obecnie opłacany wyłącznie dzięki zaciąganym ad hoc pożyczkom z Banku Światowego. Źle wygląda także sytuacja w Egipcie, gdzie prezydent Sisi, który zdobył władzę w wyniku puczu wojskowego z 2014 r. powiela wiele błędów Hosniego Mubaraka, dla którego gwoździem do politycznej trumny okazało się właśnie ograniczenie dopłat do cen chleba.

Ryzykowna gra

Kraje Bliskiego Wschodu postrzegają wojnę ukraińsko-rosyjską z szerszej perspektywy, jako konflikt amerykańsko-rosyjski lub nawet amerykańsko-chiński. Poszczególne kraje bardzo niechętnie angażują się w tę wojnę, gdyż w poprzednich latach dużo zyskały na współpracy z Rosją i Chinami i teraz nie chcą z tej współpracy zrezygnować. Swoje ewentualne poparcie dla Ukrainy bliskowschodni gracze uzależniają natomiast od ustępstw ze strony USA czy NATO. Ta perfidna rozgrywka może jednak odbić się czkawką całemu regionowi. Jeśli wojna na Ukrainie będzie się przedłużać, a ceny żywności nadal będą szły w górę takie kraje jak Egipt, Liban czy Irak mogą znowu zmierzyć się z falą protestów i nową Arabską Wiosną.