Wojna Rosja-Ukraina.

Kiedy w lutym 2014 roku rosyjskie czołgi incognito, bez oznaczeń państwowych zajmowały Krym, cały świat z niepokojem obserwował rozwój sytuacji na malowniczym półwyspie Morza Czarnego. Mimo nieustającej narracji płynącej z Kremla o pokojowym spełnieniu woli mieszkańców, środowisko międzynarodowe nie miało wątpliwości co do wrogich intencji Federacji Rosyjskiej. Od tego momentu minęło ponad 7 lat, jednak Świat, a co bardziej uderzające Europa niejako przeszła do porządku nad faktem, że na jej peryferiach wciąż trwa wojna. Co więcej, istnieją sygnały że ten konflikt może dalej eskalować.

Zapomniana Ukraina

Przypomnijmy po krótce wydarzenia sprzed kilku lat. Po szybkiej akcji Zielonych Ludzików na Krymie i aneksji, kluczowego geostrategicznie półwyspu krymskiego przez Federację Rosyjską, w Donbasie doszło do eskalacji ruchów separatystycznych wspieranych przez Kreml. W efekcie wybuchła prorosyjska rebelia, która doprowadziła do powołania samozwańczych Republik Ludowych w Doniecku i Ługańsku. Armia Ukrainy odpowiedziała militarnie. Jednak mimo powołania szeregu platform dyplomatycznych, z których przede wszystkim należy wymienić rozmowy Mińskie oraz Format Normandzki, wojna na wschodzie Ukrainy jak trwała, tak trwa dalej. Ponadto, wydaje się jakby Świat o tym konflikcie zapominał.

Jak co roku, w lutym, odbyła się Monachijska Konferencja Bezpieczeństwa. Jest to jedno z największych tego typu wydarzeń na świecie, na którym spotykają się szefowie państw, rządów, wysocy rangą urzędnicy państwowi i eksperci ds. Stosunków międzynarodowych. W oficjalnym Raporcie o Bezpieczeństwie z tego wydarzenia liczącym ponad 70 stron Ukraina wymieniona jest jedynie 7 razy. Natomiast w zestawieniu 10 konfliktów, na które powinna zwracać uwagę społeczność światowa, wojna na wschodzie Ukrainy znalazła się ostatnim miejscu, ustępując m.in. problemom w Burkina Faso, Etiopii, czy w Kaszmirze. Wołodymir Zełenski - prezydent Ukrainy, eufemistycznie odniósł się do raportu na konferencji prasowej, mówiąc, że jest niemile zaskoczony takim przedstawieniem rzeczywistości. Jak przypominał - na wschodzie Ukrainy cały czas trwa walka o wspólne dla wszystkich Europejczyków i ludzi Zachodu wartości. Obrazu dopełnił fakt, że wystąpienie Żełeńskiego odbyło się w bocznej sali, w tym samym czasie co wystąpienie chińskiego ministra spraw zagranicznych - co świadczy, że zostało potraktowane przez organizatorów jako wydarzenie niższej rangi.

Jeszcze bardziej kontrowersyjny był, opublikowany na oficjalnej stronie Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa, raport „12 kroków dla wzrostu bezpieczeństwa na Ukrainie i w regionie Euro-Azjatyckim”. Został on opracowany przez kilka europejskich think tanków w kooperacji z Rosyjskim Centrum ds. Międzynarodowych, a podpisał się pod nim m.in. emerytowany amerykański generał Philip M. Breedlove. Generalnym założeniem autorów materiału było to, że konflikt zbrojny na wschodzie Ukrainy jest jej wewnętrznym problemem. Zaś jego rozwiązanie oprócz uczestnictwa Zachodu i Rosji, wymaga rozpoczęcia dyskusji na temat tożsamości tego kraju. W całym materiale nie ma najmniejszej wzmianki o tym że mieliśmy do czynienia z rosyjską agresją na Krymie i Donbasie. Raport zniknął z oficjalnej strony monachijskiej konferencji niedługo po tym jak się na niej pojawił, a organizatorzy zdążyli zdystansować się do jego założeń. Mleko się jednak rozlało.

Szybką kontrę na raport wystosował bowiem zespół amerykańskich ekspertów z Atlantic Council, którzy mimo że dyplomatycznie zgodzili się z niektórymi punktami, mocno sprzeciwiali się kilku, które wprost nazwali powielaniem narracji Kremla i współgranie z życzeniami Moskwy. „Bez przywództwa Kremla, finansowania, broni, amunicji, a w niektórych przypadkach regularnych oddziałów rosyjskiej armii nie byłoby żadnego konfliktu na Ukrainie” - piszą autorzy. Mniej delikatna w słowach była Iwanna Kłympusz-Cyncadze, była ukraińska wicepremier odpowiedzialna za integrację europejską, która nazwała monachijskie spotkanie „Konferencją przyjaciół Putina”.

Chybiony format

Również na łamach Atlantic Council, zapewne nieprzypadkowo, o impasie w sprawie konfliktu na Ukrainie pisze Aleksiej Reznikow, ukraiński wicepremier odpowiedzialny m.in. za negocjacje w sprawie Donbasu. Stawia on tezę, że tzw. Format Normandzki, czyli rozmowy na osi Kijów-Berlin-Paryż-Moskwa wyczerpał się. Reznikow tłumaczy, że Kijów traktuje negocjacje, jako środek do wzmocnienia swojej suwerenności, zaś Moskwie przyświeca dokładnie przeciwny cel - podważanie suwerenności sąsiada, ingerencja w jego wewnętrzne interesy i trwałe przeciwstawianie się polityce międzynarodowej Ukrainy. Ukraiński wicepremier stawia zatem pytanie czemu Format Normandzki ma służyć. Kijów zdaje sobie sprawę, że stanowi rolę bufora, europejskiego przedmurza, które chroni Europę przed rosyjskim rewizjonizmem. Jednak w ramach niepowodzenia negocjacji, konflikt może dalej eskalować i finalnie przesunąć się 1300 kilometrów na zachód i osiągnąć wschodnie granice Unii Europejskiej. Konkretnie Polski, Słowacji, Węgier i Rumunii. Odczytywać to można jako jasne zaproszenie, głównie dla Warszawy i Bukaresztu, do większego zaangażowania w sprawę i być może ponownego przemodelowania Formatu Normandzkiego.

Tweet, w którym prezydent Zelenski, pogratulował reelekcji polskiemu prezydentowi Andrzejowi Dudzie, gdzie napisał „Razem jesteśmy silniejsi”jest również jasnym nawiązaniem do wspólnego zagrożenia jakie oba państwa dzielą.

Wojna, akt drugi?

To, że Ukraina szuka sojuszników nie może dziwić. Tym bardziej, w kontekście podpisania przez Putina w ostatnim czasie dekretu o poborze wojsk rezerwowych. Zdaniem zaniepokojonych ukraińskich obserwatorów przyczyną mobilizacji może być planowany na jesień atak na Ukrainę, który skoordynowany byłby z ćwiczeniami Kaukaz 2020. Wszystkie poprzednie dekrety z góry określały ramy czasowe, które z reguły wynosiły do 2 miesięcy. Obecny dekret jest bezterminowy.

Jak powiedział ukraiński generał porucznik Leonid Golopatyuk, przy granicy z Ukrainą stacjonują trzy duże zgrupowania wojskowe, zdolne w każdym momencie do ofensywy, bez konieczności przerzutu wojsk czy mobilizacji. Zdaniem Golopatyuka Rosja zgromadziła tam „około 87 tysięcy personelu wojskowego, 1100 czołgów, 2600 opancerzonych pojazdów bojowych, 1100 systemów artyleryjskich, 360 systemów rakietowych”. Do tego należy dodać siły stacjonujące na Krymie, który podobnie jak Kaliningrad stanowi jedną, wielką bazę wojskową.

Rosyjski atak miałby być wymierzony w przejęcie kontroli nad Chersoniem i kanałem Północnego Krymu. Przyczyną miałaby być katastrofalna sytuacja hydrologiczna na Krymie, do którego przed wojną, woda dostarczana była z obwodu chersońskiego. Władze Ukrainy, co nie dziwi, zdecydowały że woda nie będzie dostarczana na półwysep, póki ten nie wróci pod kontrolę Kijowa.

Jeszcze mniej optymistyczne wizje przedstawił ukraiński kontradmirał Ołeksji Nejiżpapa, który wprost stwierdził, że Marynarka Wojenna Ukrainy przygotowuje się do wojennej konfrontacji z Rosją i wzmacnia swoje pozycje. „Przygotowujemy się do wojennej konfrontacji na pełną skalę, rozumiejąc, że jeśli do niej dojdzie, niestety, będzie wiele strat - i (wśród) naszych wojskowych, i cywilów. Wielu teraz tego nie rozumie, ale w kraju trwa siódmy rok wojny". Jednakże zaznaczył, że armia Ukrainy przygotowuje się nie tylko do wojny w okopach, jaka trwa w Donbasie, ale także do działań ofensywnych m.in. do akcji w warunkach miejskich, prowadzenia działań bojowych nie tylko w obronie, a także do działań manewrowych. Ponadto również podkreślił, że najbardziej prawdopodobnym założeniem ataku miałoby być wznowienie dostaw wody na Krym. Atak mógłby zostać przeprowadzony pod osłoną zapowiadanych ćwiczeń Kaukaz 2020. Podobne obawy przedstawiał niedawno amerykański generał Ben Hodges, który jeszcze niedawno był głównodowodzącym wojsk amerykańskich w Europie. Sytuacji nie poprawiają ujawnione niedawno rewelacje Johna Boltona, który napisał że Donald Trump nie przepada za Ukrainą i fakt częstych kontaktów telefonicznych prezydentów USA i Rosji w ostatnim czasie.

Nadzieja, czy jej brak?

Marazmu sytuacji Kijowa dopełnia fakt fatalnej sytuacji epidemiologicznej i gospodarczej, na której wpływ mają słabe zbiory zboża, które jest jednym z głównych produktów eksportowych Kijowa. Żeby tego było mało - zachodnią część kraju nękają powodzie. Ponadto sytuacji nie stabilizuje wewnętrzna scena polityczna - były prezydent Petro Poroszenko na łamach BBC powiedział, że Żeleński jest człowiekiem niedoświadczonym, a jedyne co potrafi robić to telewizyjny show, nawiązując do medialnej przeszłości prezydenta. Poważniejszym oskarżeniem jest jednak obecność prorosyjskich osób w najbliższym otoczeniu Żeleńskiego, które Poroszenko wprost nazywa kremlowską V kolumną.

Jakie informacje płyną natomiast z Kremla? Aleksandr Borodaj, niegdyś krótkotrwały premier samozwańczej donieckiej republiki ludowej, potwierdził że mieszkańcy Doniecka mający rosyjskie paszporty brali udział w niedawnym referendum jako obywatele Federacji Rosyjskiej i wyraził nadzieję, że już niedługo tereny te staną się częścią Rosji „de jure”. Dyplomatycznie Borodajowi wtórował zastępca szefa komisji spraw zagranicznych Federacji Rosyjskiej - Władimir Dżabarow, który stwierdził, że mimo że celem Rosji nie są zdobycze terytorialne, to Kijów robi wszystko aby wypchnąć Donbas z Ukrainy. Ponadto dodał że kwestia przynależności, jest suwerenną decyzją ludzi zamieszkujących ten region. Podobna retoryka stosowana była przez Kreml podczas aneksji Krymu.

Nie ulega wątpliwości, że sytuacja na Ukrainie jest obecnie arcytrudna. Kraj musi przygotowywać się na najczarniejszy scenariusz, czyli drugą ofensywę wojsk rosyjskich. Chwiejący się ład światowy skutecznie odwraca uwagę od wojny, która od 7 lat trwa w Europie. Sprzyja to planom Kremla dążącego do nowego koncertu mocarstw i rozszerzenia swoich wpływów. A dążąca ku zachodowi Ukraina to dla Moskwy scenariusz nie do przyjęcia.