- Hubert Walas
Walka o życie.
Mobilizacja. Po przeszło dwustu dniach „Specjalnej Operacji Militarnej” prowadzonej przeciwko niepodległości Ukrainy Władimir Putin sięga po kartę, której jeszcze kilka miesięcy temu zarzekał się, że nie użyje.
Reakcja obserwatorów i ekspertów jest niemal jednogłośna - Putin mówi w ten sposób - „przegrywamy”. Jednocześnie ponosi duże ryzyko zarówno polityczne - wewnątrz najbliższego kręgu władzy, które domagało się tego ruchu od dłuższego czasu, jak i społeczne - bezpośrednio angażując w ofensywną wojnę Federacji Rosyjskiej zwykłych obywateli. Niemniej decyzja pokazuje, że bardziej boi się tego pierwszego zagrożenia. Chociaż póki co protesty w Rosji są raczej skromne, należy zauważyć że Putin zniszczył główną umowę społeczną Rosji z ostatnich 30 lat tj. “pozwalacie nam się bogacić, a my trzymamy się z dala od waszego życia prywatnego”. Możemy z całą świadomością powiedzieć, że poza samą decyzją o rozpoczęciu działań wojennych, jest to jedna z najważniejszych i najbardziej ryzykownych decyzji politycznych Władimira Putina.
Mobilizacja tylko w teorii jest częściowa. Shoigu mówi o 300 000 powołanych do wojska, ale w praktyce dekret nie wskazuje jednoznacznie ilu mężczyzn zostanie przymusowo wcielonych do wojska. Putin uspokaja, że to zaledwie 1% z rosyjskiej puli rezerwistów, która wynosi 25 milionów. Według źródła „Nowej Gaziety” w administracji Putina, niejawny siódmy paragraf dekretu mobilizacyjnego pozwala ministerstwu obrony zmobilizować do armii nie 300 tys. a 1 mln ludzi.
Obiektywnie należy ocenić, że ten ruch ma na celu przełamanie jednego z największych problemów Rosjan podczas tej wojny - czyli problemu z siłą ludzką. Niektóre szacunki mówią o nawet 150 000 strat rosyjskich od początku tej wojny tj. zabitych, wziętych w niewolę i rannych. 300 000 to potężna masa, ale w praktyce znacznie gorzej przygotowana, niż pierwotna siła uderzeniowa, którą ma teraz zastąpić. Jednak najważniejsze pytanie brzmi - jaki wpływ ten ruch Kremla będzie miał na przebieg wojny? Moskwa w praktyce wykorzystuje swoją przedostatnią, oprócz opcji nuklearnej, kartę przetargową podczas tej wojny. W praktyce jest to jednak ostatnia, która może przynieść jakikolwiek pozytywny dla Rosji skutek. Federacja Rosyjska wraca do jedynej strategii, która działała i w efekcie przyniosła zwycięstwo Związkowi Sowieckiemu. Ale Federacja Rosyjska z XXI wieku, to nie Związek Sowiecki z lat 40 XX wieku.
Mobilizacja na pewno uszczelni wypełnienie linii frontu rekrutami, jednak poza tym ruch ten pociąga za sobą mnóstwo problemów - przede wszystkim w sferze logistycznej. Rosja problemy z logistyką miała już podczas pierwszej fazy wojny, którą zaczynało przecież głównie wojsko kontraktowe. Teraz po 8 miesiącach wojny, podczas których Ukraińcy cały czas niszczą rosyjskie zaplecze, na połataną rosyjską logistykę zrzucone zostanie 300 000 ludzi. Ci ludzi muszą zostać przewiezieni, zakwaterowani, nakarmieni, przeszkoleni i wyposażeni, a potem prowadzeni przez rzetelnych oficerów. Czy Rosja jest w stanie to zrobić? Odpowiedź nasuwa się sama.
Idąc dalej, być może Rosjanom wystarczy by wyposażyć każdego żołnierza w karabin, jednak Kreml nie ma kamizelek kuloodporonych, kewlarowych hełmów, optyki na broń, szyfrowanych krótkofalówek, niktowizorów, butów itd. w tym również wystarczająco wozów bojowych by formować nowe oddziały o wymiernej zdolności bojowej, zatem ta decyzja nie wpłynie na ogólny stan potencjału rosyjskiej armii. Kontrofensywa charkowska pokazała jak duży problem mają Rosjanie z utrzymaniem swojej floty pojazdów opancerzonych. Mobilizacja tego nie zmieni.
Na to nakłada się być może najważniejszy aspekt całego przedsięwzięcia - morale. Wcześniej dla zwykłych Rosjan ta wojna była obojętna, nawet biorąc pod uwagę makabryczne dokonania w Buczy, czy pod Izyum. Teraz osobom, które wcale dobrowolnie się na to nie pisały, przyjdzie siedzieć w okopach na obcej ziemi, w mrozie, z niedostatecznym wsparciem logistycznym, z nieustannym narażeniem życia, walcząc w wojnie, której nie rozumieją. To nie jest pozycja, w której chcieli się znaleźć i nie będą to odosobnione przypadki. Szczególnie w zimie, której wpływ na morale jest kluczowy.
Co więcej, to wszystko nie odbywa się w próżni. Państwa Zachodu po ostatnim ponownym wpadnięciu w letarg, znowu zaczynają dyskutować na temat przekroczenia kolejnych “czerwonych linii”. Niemcy, Francuzi, czy Amerykanie dyskutują nad przekazaniem Ukraińcom czołgów zachodniej produkcji. Rosyjska mobilizacja, jedynie wzmacnia zachodnie nastroje do pomagania Ukrainie. Być może jeszcze tej zimy zobaczymy amerykańskie Abramsy, francuskie Lecrercki, czy niemieckie Leopardy na Ukrainie. Sam Kijów również może odpowiedzieć własną, kolejną rundą mobilizacji, która w przeciwieństwie do rosyjskiej, będzie wiedziała o co walczy w tej wojnie.
Tym bardziej po ostatnich doniesieniach o wymianie jeńców na linii Kijów-Moskwa, w czym pośredniczyła Ankara. Ponad 200 ukraińskich jeńców, w tym dowódcy pułku Azow, heroicznie broniącego Azowstali w Mariupolu, zostało wymienionych m.in. na byłego prorosyjskiego polityka Wiktora Medvedchuka. Ten ruch spotkał się z wściekłością rosyjskich nacjonalistów na Telegramie, którym obiecywano kary śmierci dla członków Azowa. To przecież rzekomo nazistowski Azow był uosobieniem zagrożenia, które było jednym z głównych powodów rozpoczęcia Specjalnej Operacji Militarnej - denazyfikacji Ukrainy.
Przed decyzją o mobilizacji, Kreml postanowił przyspieszyć temat aneksji okupowanych terytoriów, co ma poprzedzić przeprowadzenie ustawionych referendów. Chodzi o 4 okręgi - ługański, który Moskwa kontroluje w 99%, chersoński okupowany w 90%, zaporoski - w 70% pod okupacją i doniecki, zajęty w 55%. Putin tym ruchem chce podnieść stawkę ataków na te terytoria, grożąc że uznane będą za atak na terytorium Federacji Rosyjskiej. Nawiasem mówiąc, nawet rosyjscy komentatorzy, nie czekają na wyniki głosowania by przedstawiać właśnie tę narrację. Oczywiście częścią obrazu są tutaj groźby nuklearne. „Nie blefuję!” - zarzeka się Władimir Putin. Czy silnym jest rzeczywiście ten, który musi na każdym kroku przypominać jak silny jest? Ukraińcy godzą się z takim ryzykiem i powtarzają, że nie zgładzi to ich ducha oporu, a wręcz go wznieci.
Dla Kremla byłby to natomiast gwóźdź do trumny, niekoniecznie ze względu na odpowiedź Zachodu, która na pewno byłaby ostateczna, ale bardziej ze względu na wściekłość swoich sojuszników i parasojuszników. Chiny, Indie, Iran, Brazylia, czy duża część Afryki, gdzie Federacja Rosyjska cieszy się względnie większą przychylnością, całkiem zmieniłyby podejście do Kremla, który w wojnie ofensywnej użyłby broni ostatecznej zagłady. Użycie broni nuklearnej w wojnie ofensywnej, o podbój innego kraju stworzyłoby precedens, który skutkowałby ma sową proliferacją broni atomowej. Wszystkie państwa graniczące z potęgami nuklearnymi byłyby skłonne ją pozyskać, skoro jest to jedyna forma obrony przed agresorem, który ją posiada. Pekin, czy Delhi na pewno nie są zainteresowane takim obrotem spraw.
W międzyczasie Unia Europejska przygotowuje kolejny, 8 pakiet sankcji. Jest jednak jeszcze jeden aspekt wojny ekonomicznej, który ma szansę niebagatelnie uderzyć w Moskwę, jednak cały czas jest niewykorzystany. Co więcej zależy on od aktora, którego dość rzadko wymieniamy w tej rozgrywce, a mianowicie Grecji. Dlaczego wpływ Grecji jest tak istotny? Jak wiadomo Rosja lwią część swojego budżetu w dalszym ciągu uzyskuje ze sprzedaży ropy. Grupa G7 chce nałożyć limit na cenę rosyjskiej ropy, ale główny ekonomista Insititute of International Finance - Robin Brooks od dłuższego czasu zwraca uwagę na jeszcze jeden fakt. Zanim Rosja znajdzie nabywców na swoją ropę, musi znaleźć przewoźników. Tu wkraczają Grecy, którzy transportują bagatela 60% całości rosyjskiej ropy transportowanej drogą morską. Udział Grecji, przypomnijmy członka NATO, w tym segmencie wzrósł od czasu inwazji dwukrotnie. Greccy magnaci żeglugi międzynarodowej, bronią się że jeśli oni tego nie zrobią, zrobi to ktoś inny. Brooks jest przeciwnego zdania i twierdzi, że będzie to potężny cios dla rosyjskich wpływów.
Chaos - tak jednym słowem można podsumować komunikację i działania Kremla w ostatnim czasie. Najpierw w kilka dni upada cały jeden kierunek operacyjny, potem nagle zapada decyzja o jak najszybszym przeprowadzeniu pozorowanych plebiscytów, następnie mamy decyzję o mobilizacji nawet miliona mężczyzn. Coś co miało być 3 dniową operacją, wręcz formalnością i diametralnym wzrostem znaczenia Rosji na arenie międzynarodowej, zmienia się w walkę o życie. Nie tylko dla Władimira Putina, ale i dla całego projektu rosyjskiego w obecnym kształcie. Putin rzuca na stół swój ostatni, w praktyce “używalny” zasób, czyli siłę ludzką, z której życiem, jak każdy władca w historii imperium rosyjskiego się nie liczy.