Brytyjski sojusz.

Ostatnie 3 miesiące dobitnie pokazują jak trudne, a czasami wręcz niemożliwe jest osiągnięcie wewnętrznego konsensu przez Unię Europejską nawet w sprawach tak ostatecznych jak wojna terytorialnie dwóch największych państw Europy. Rzeczywistość po raz kolejny dowodzi, że partykularne interesy państw stoją ponad kolektywnym interesem wspólnoty, nawet jeśli na szali leży wspólne bezpieczeństwo Europejczyków. Państwa spoza Unii - takie jak Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, czy Kanada okazują się bardziej zainteresowane pokojem na Starym Kontynencie, niż dwaj lądowi potentaci Europy - Niemcy i Francja. To swoją drogą dla Europy powód do wstydu. Oczywiście mowa tu o pokoju z poszanowaniem interesu ofiary, czyli Ukrainy, bowiem Paryż i Berlin pokój również stawiają na pierwszym miejscu, jednak nawet jeśli wiązałby się ze stratami terytorialnymi Kijowa. Byle ‘bussiness as usual’ wrócił jak najszybciej.

„Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie”. To stare przysłowie, sprawdza się także w realiach geopolitycznych i dobrze zarysowuje nowy podział, który od czasu wybuchu wojny możemy zaobserwować w Europie. Wcześniej te zależności również były widoczne, ale dopiero wojna podniosła kurtyny i pokazała prawdziwy stan rzeczy na Starym Kontynencie. W Europie jasno można dostrzec dwa bloki względem problemu rosyjskiego - a to dzisiaj kwestia najważniejsza w Europie, najlepiej definiująca wspólny interes państw. Pierwszy blok, któremu zależy na zachowaniu dotychczasowego status quo, opiera się głównie na Niemczech i Francji, choć do niego możemy zaliczyć także Węgry, Austrię, czy Włochy. W interesie tych państw, lub co bardziej precyzyjne, w interesie zdefiniowanym przez rządy centralne tych państw, jest zakończenie wojny można by rzec „w statusie neutralnym”. Bez upokarzania Rosji, do czego wzywa francuska dyplomacja i Emmanuel Macron, z możliwymi koncesami na jej rzecz. Owszem kraje te Ukrainie pomagają, ale w stopniu minimalnie wymaganym przez presję własnych społeczeństw i zobowiązań sojuszniczych. Innymi słowy, w formie deklaratywnej ostro sprzeciwiają się rosyjskiej agresji, a w konkretnych czynach robią niewiele w relacji do możliwości, które posiadają. Bundeskanzler Scholz wciąż wstrzymuje dostawę na Ukrainę bojowych wozów piechoty Marder, jednocześnie uciekając się do filozoficznych dysput - „Czy przemoc może być zwalczona przez przemoc?”. To pytanie z pewnością spędza sen z powiek milionom pozbawionych domów mieszkańcom Ukrainy, nie wspominając o tych już martwych w Buczy, Mariupolu, czy Irpeniu. Dotychczasowy, biznesowy pragmatyzm Niemców, czy Francuzów, toczy wewnętrzną walką z moralnością i sprawiedliwością, które w tej wojnie są tylko po jednej stronie.

Drugi blok nie ma tego dylematu, ponieważ w ich wypadku, oba te interesy idą w parze. Wielka Brytania, Polska, Państwa Bałtyckie, Rumunia, Finlandia, Szwecja, i oczywiście Ukraina stanowią trzon drugiego bloku. Wszystkie te państwa, oprócz Brytyjczyków, łączy realna obawa wynikająca przede wszystkim z geografii, przed coraz bardziej widocznym, nikczemnym imperializmem Federacji Rosyjskiej. Doświadczenia historyczne Polaków, Estończyków, Łotyszy, czy Litwinów od dawna nakazywały daleko idący sceptycyzm wobec działań Moskwy, który w Paryżu i Berlinie postrzegany był jako rusofobia i zaściankowość. Dlatego też i dzisiaj państwa, które wyrwały się spod jarzma Moskwy, stanowią rdzeń pomocy dla Ukrainy. Nieco inne powody przyświecają Brytyjczykom, czy Amerykanom. Wg. opracowań przygotowanych jeszcze sto lat temu przez Halforda Mackindera, śmiertelnym zagrożeniem dla potęgi morskiej, którą ówcześnie był Albion była konsolidacja dwóch potęg lądowych starego kontynentu, przede wszystkim Niemiec i Rosji. Między innymi dlatego Brytyjczyc y i Amerykanie walczyli w Drugiej Wojnie Światowej. Ostatnie 30 lat to również okres coraz większego zbliżenia Berlina i Moskwy, czego sztandarowym przykładem były gazociągi Nord Stream, których istnienie pozwoliło Federacji Rosyjskiej rozpocząć wojnę bez ryzyka utraty dojścia do kluczowego rynku niemieckiego. Dzisiaj taka strategia Brytyjczyków, czy Amerykanów nazywa się ‘offshore balancingiem’ - zamorskim równoważeniem. Dlatego w momencie, gdy Amerykanie swój najważniejszy cel strategiczny posiadają w rejonie Azji-Pacyfiku, a zatem równoważenie potęgi Chin, to Wielka Brytania, z błogosławieństwem Waszyngtonu, z powrotem na agendzie ma przejęcie palmy pierwszeństwa na wodach przybrzeżnych Europy i balansowaniu pokoju na Starym Kontynencie zza kanału La Manche.

Na kanwie tych podziałów Brytyjczycy, będący po Brexitcie nieco na marginesie europejskiej polityki, opracowali projekt nowego sojuszu, który roboczo nazwali „European Commonwealth” - Europejską Wspólnotą. Jak donosi włoski dziennik Corriere della Sera premier Boris Johnson podczas spotkania z prezydentem Ukrainy Volodymyrem Zelenskim na początku kwietnia, przedstawił Ukraińcowi zarys nowego politycznego, ekonomicznego i militarnego sojuszu, który łączyłby kraje twardo sprzeciwiające się Rosji, ale będące również nieufne wobec Berlina, czy nawet Brukseli. Wg. dziennikarzy Corriere, brytyjski sojusz mógłby być nawet konkurencją dla Unii Europejskiej. Jak w oczach Londynu miałby wyglądać taki układ? Rzecz jasna, jako największa gospodarka, Brytyjczycy pozycjonują się w roli lidera. Ponadto w skład kolektywu wchodziłoby wiele państw z wymienionego wcześniej bloku ‘antyimperialnego’ - czyli Polska, Ukraina, Estonia, Łotwa i Litwa. A w przyszłości być może również Turcja.

Według nielicznych poinformowanych osób, jak to ujęli dziennikarze Corriere, Johnson proponuje sojusz państw dbających o suwerenność narodową, liberalnych pod względem ekonomicznym i zdecydowanych na najwyższą bezkompromisowość wobec militarnego zagrożenia ze strony Moskwy. Kijów nie zajął póki co żadnego stanowiska wobec propozycji Londynu, jednak również nie zamknął tych drzwi. Wiele zależeć będzie od sposobu w jaki Unia Europejska podejdzie do akcesji Ukrainy do członkostwa w UE. 23 czerwca Kijów liczy na oficjalne uzyskanie statusu kandydata i formalne rozpoczęcie negocjacji członkowskich. Jednak nie brakuje opinii, że póki co Ukraina powinna otrzymać status jedynie ‘europejskiej perspektywy’ w ramach tzw. Formuły z Salonik, a samo członkostwo powinno być rozważane w perspektywie 10-15 lat. To byłby duży policzek dla Ukraińców i czyniłby brytyjską propozycję bardziej atrakcyjną.

Jeśli chodzi o innego potencjalnego członka - Polskę, od czasu wybuchu wojny widać zbliżenie między Warszawą, a Londynem. Boris Johnson w ostatnim czasie odwiedził Polskę, a polski premier Mateusz Morawiecki jest ostatnio częstym gościem na Downing Street. Współpraca skupia się przede wszystkim na polu wojskowym. Wielka Brytania dostarczy Polsce technologię do budowy 3 fregat Miecznik, a także system obrony przeciwlotniczej krótkiego zasięgu CAMM. Łącznie, oba te zamówienia docelowo kosztować będą blisko 20 miliardów dolarów. Do przetargu na fregaty startował również producent niemiecki, jednak abstrahując od kwestii technicznych, nieufność wobec Niemców, która po wojnie tylko wzrosła, z góry skazywała go na odrzucenie przez Warszawę.

To powiedziawszy, do propozycji Londynu należy podejść z dystansem. Poparcie dla projektu unijnego w Polsce, czy Państwach Bałtyckich dalej jest wysokie. Kraje te, nawet jeśli będąc niżej w europejskim łańcuchu wartości niż np. Niemcy, przez 30 lat skorzystały z dobrej koniunktury mocno reformując swoje państwa. Dość powiedzieć, że na początku lat 90, Polska i Ukraina w przeliczeniu na mieszkańca, startowały z tego samego, niskiego poziomu. Dzisiaj to przepaść. Również Ukraina, nawet mimo irytujących głosów z Berlina i Paryża, najchętniej zastąpiłaby Wielką Brytanię w roli 28 członka.

Londyn nie posiada wystarczającego potencjału ekonomicznego, czy produkcyjnego, by w pojedynkę stanowić alternatywę dla Polski, Państw Bałtyckich, czy nawet Ukrainy. Na marginesie cyniczne ze strony Wielkiej Brytanii jest snucie w Kijowie wizji alternatywnej do Unii, którą Brytyjczycy opuścili. Podczas gdy to Unia Europejska, nie Wielka Brytania, oferuje ukraińskim uchodźcom bezproblemowy wstęp do swoich krajów. Jednym słowem, oferta Londynu jest oportunistycznym wykorzystaniem dogodnej sytuacji międzynarodowej, na wzmocnienie swoich wpływów na Starym Kontynencie, z niewielką szansą na sukces. Nieformalne sojusze dwustronne między Londynem, a stolicami regionu Europy Środkowo -Wschodniej, będą miały miejsce, ale na sformowanie wielopaństwowego układu będącego konkurencją dla Unii Europejskiej, Wielka Brytania jest dzisiaj wagowo za słaba.

Sytuacja na froncie pozostaje ciężka dla Ukrainy, tak jak opisaliśmy to w naszym ostatnim materiale wizualizującym wojenne postępy na mapie. Niemniej można dostrzec również sygnały pozytywne. Po pierwsze, w niedziele, Ukraińcy przeprowadzili kontrofensywę na kierunku chersońskim, co pozwoliło na odzyskanie terytoriów w pobliżu Andriyivki, Bilohriki oraz Bila Kryntsia. Po drugie, Amerykanie w ramach programu lend-lease wartego 40mld dolarów, oficjalnie potwierdzili gotowość dostaw na Ukrainę systemów artylerii rakietowej. To bardzo skuteczna i precyzyjna broń, którą można razić siły przeciwnika w odległości od 32 do 500 kilometrów. Ostatnie niejasne komunikaty z Białego Domu zdają się sugerować, że Kijów otrzyma rakiety o krótszym zasięgu zdolne do precyzyjnego niszczenia rosyjskich celów na okupowanych terytoriach, ale niezdolnych do atakowania obiektów głęboko wgłąb Rosji. Jednak dalej nie znamy ilości systemów, które Waszyngton Ukrainie dostarczy, a jest to kluczowa zmienna do oszacowania wpływu dostarczonej przez Amerykanów artylerii rakietowej na sytuację na wojennym froncie. Bardziej szczegółowo sytuacji operacyjnej przyjrzymy się w naszym kolejnym materiale z serii ‘na mapie’.

Ludzie szybko przyzwyczają się do nowych sytuacji, nawet tych ekstremalnych. Wraz z upływem czasu przychodzi znużenie tematyką wojny, niemniej cierpienie ludzi nią dotkniętych nie maleje.